✉Rozdział 2 "Chłopiec z gitarą"

420 26 3
                                    

Data publikacji: 16.08.2018

   Jak miałam w planach, tak zrobiłam - z samego rana, zanim jeszcze ktokolwiek wstał, złapałam z kuchni małego rogalika na "śniadanie" i wymknęłam się nad jezioro. Gdy zeskakiwałam z tarasu, zobaczyłam, że pies, który leżał tu wczoraj, zniknął bez śladu. Jego nieobecność podsunęła mi pomysł, że może jednak to wszystko mi się śniło, w końcu to niemożliwe, żeby tak piękne miejsce, jak wczorajsza alejka było na wyciągnięcie ręki i jeszcze nikt go nie odkrył.

   Moje adidasy pomoczyły się od rosy, kiedy biegłam po trawie, cały czas odwracając się, żeby sprawdzić, czy nikt na mnie nie patrzy. Znając moich rodziców, zamiast od razu robić aferę, że wymykam się z domu (pewnie do chłopaka, jak to by stwierdziła mama podnosząc głos z jeszcze bardziej drwiącym tonem, niż zwykle), woleliby poczekać, aż wrócę i wprawić mnie w osłupienie a potem dopiero dać reprymendę. Ucieszyłam się więc, widząc, że nikt nie stoi na tarasie, ani nie wygląda przez okno. A jeśli obudzą się przed moim powrotem, przeczytają karteczkę samoprzylepną o treści "wyszłam do miasta po bułki", którą zostawiłam w kuchni, na lodówce.

   Poranek od zawsze podpisywał się jako moja ulubiona pora dnia, zwłaszcza latem, ale dzisiaj było inaczej, niż do tej pory. Dotychczas znałam go ze słońca przedzierającego się między wieżowcami, z gęsiej skórki na moich ramionach, kiedy wyskoczyłam z ciepłego łóżka wprost na balkon i pozwalałam złotym łunom światła tworzyć kształty na mojej twarzy. Było o wiele chłodniej, niż teraz.

   Miałam wrażenie, że w ciągu jednej godziny, licząc od teraz, mogłabym zakochać się w tym miejscu i nie chcieć go opuszczać. Woda zdawała się jeszcze spokojniejsza, niż wczorajszej nocy, wiatru nie czułam w ogóle, jakby wszystko zatrzymało się w miejscu i nie zamierzało się z niego ruszać.

   Przeszłam przez dróżkę, straciwszy już nadzieję, że znajdę cokolwiek na jej końcu.

   I wtedy znów ujrzałam olbrzymie pnie oraz opadające niczym serpentyny, gałązki wielkich wierzb.

   Uznałam, że lepiej nie tracić czasu na ponowne zachwycanie się aleją, choć trzeba przyznać, że widok naprawdę zapierał dech w piersiach. Szybko odnalazłam przejście na plażę, ale... zanim jeszcze zdążyłam cokolwiek zrobić, zauważyłam, że coś jest nie tak. Pomost wcale nie był pusty; ktoś siedział na samym jego końcu... Postanowiłam jednak nie rezygnować z mile spędzonego czasu przez niezapowiedziane towarzystwo. A nóż poznam kogoś miłego. Plus tej sytuacji był taki, że przynajmniej miałam pewność, że konstrukcja się nie zarwie, choć mimo przypominającego wyglądem pięćdziesięcioletni szmelc, wydawała się przy tym całkiem solidny. 

   Gdy najciszej, jak umiałam, postawiłam na nim pierwszy krok, przyjrzałam się lepiej mojemu przyszłemu towarzyszowi. To chłopak mniej więcej w moim wieku, o bardzo ciemnych włosach związanych w maleńki kucyk, z gitarą w rękach i okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Podczas, gdy ja cicho jak myszka, zbliżałam się do końca pomostu (i muszę przyznać, że jednak trochę się bałam tego spotkania), on wygrywał jakąś melodię na instrumencie.

   Zgięłam się wpół i usadowiłam tuż za nim, podciągając kolana do piersi. Chyba to usłyszał, ponieważ w tej samej chwili, przestał grać, obrócił do mnie głowę i zmarszczył drwiąco brwi, zsuwając okulary na czubek nosa.

— Cześć — zagadałam z szerszym uśmiechem, niż miałam w planach.

— A ty co tu robisz? — zapytał zachrypniętym głosem, a ja po dodaniu do tego jego zmarniałego wyglądu, stwierdziłam, że musiał mieć ciężką noc. No to jest nas już dwójka.

— Przyszłam, żeby zobaczyć wschód słońca. — gdy to mówiłam, on spojrzał w górę na słońce znajdujące się na tyle wysoko, że już nawet nie było blisko z horyzontem.

Malowała krwią i sadzą ✔ | KIEDYŚ ZROBIĘ REMAKE |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz