Rozdział 1

811 38 8
                                    

Każdy ma swoją cenę. Wydawało się, że ktoś taki jak on nie potrzebuje niczego. Ale kroczący przez ciemność, nie boi się niczego. Brak pieniędzy był nazbyt straszny dla takich jak on. Samotność jest wyznacznikiem drogi. Drogowskazem. Taki był. Upadły. Bieda zajrzała mu w oczy. I nie zobaczyła tam zupełnie żadnego strachu. Bo zabrnął tak głęboko w swoje prawdy, że zapomniał o człowieczeństwie. I chociaż oddychał, już dawno nie żył. Wojna pochłonęła wszystko. Życia, majątki, niewinność... Sprawiła, że ci najbardziej oddani, upadali jak klocki, złamani pod naciskiem własnych pragnień. Wtedy to jeden mały element układanki, stawał się wierzchołkiem góry lodowej. Marzenia i pieniądze. Jedno popędzało drugie. Pogoń za ślepym wizjonerem, bez planu na dalszą przyszłość. Postacią, która pozwoliła zgnieść się dzieciakowi bez żadnego doświadczenia, ani perspektyw. Ale to nie Zły Władca cierpiał najbardziej, a jego wyznawcy. Członkowie starych rodów, którzy ślepo stając za swoim Panem, niszczyli fortuny budowane przez setki lat. Przez ciężko pracujących przodków. Tylko to nie oni, a ich dzieci zmuszone były wypłacać odszkodowania i zadośćuczynienia. Na koniec to niesłużalczy poplecznicy Czarnego Pana, a ich potomkowie zostawali z niczym. I to oni cierpieli. Chwała Merlinowi jeżeli sami nie byli w to wplątani. Wtedy mieli szansę się odbić, poprzez ciężką pracę. Ale nie wszyscy mieli ten przywilej. On, był jednym z tych, z którym nie chciano mieć nic wspólnego. Ojciec w Azkabanie, matka w grobie. Kruchy majątek inwestowany w coraz to nowy interes, rozpływał się w palcach. Każdego dnia z nożem coraz bardziej przykładanym do gardła. Jak przestawić się z bogactw na ubóstwo? Prędzej szczeźnie, niż pozwoli sobie się poddać. Ta jedna noc zmieniła jego życie i na zawsze przekreśliła dostatnie życie, sprawiając, że wszystko przestało się liczyć. Stracił szacunek, pieniądze i władzę. Ale nie to bolało najbardziej. Odarto go z dumy i niewinności, którą udało mu się utrzymywać tak długo, mimo wydarzeń minionych lat. Mimo życia w centrum źródła mroku, zawsze pozostawał dzieckiem. Do czasu. Zabrano mu wszystko. Zgnieciono czyste serce, którym próbował rozświetlać swój własny mrok. Im bardziej się oganiał, tym bardziej pożerał go ten świat. Jeden błąd. Jedna decyzja. Jeden człowiek... Nikt nie powinien być narażony na takie wykluczenie. 

***

New York, Wall Street, godzina 21:47, 22 grudnia 2001 r.

Ogromna sala bankietowa wypełniona po brzegi w jednym z amerykańskich hoteli. Tego dnia całe piętro zarezerwowane było na tą specjalną okazję. Łatwo rozróżnić Brytyjczyków, między rodowitymi Amerykanami. Dbałość o nienaganną postawę i perfekcyjną angielszczyznę, wśród rozwlekłego slangu i wrodzonego prostactwa. Większość z obecnych tutaj ma na sobie oficjalne ubranie. Garnitury, smokingi, suknie wieczorowe - otulone świetlistą bielą parkietu i ciepłym blaskiem delikatnego, słonecznego nieba rozkładającego się pod magicznym sufitem. Każdy z obecnych zwinnie porusza się między wykwitnie zastawionymi stołami pełnymi jedzenia i wytrawnych alkoholi. Wszystko zachowane jest w klimacie tropikalnego wieczoru na patio wakacyjnej willi. Jakby zaproszeni próbowali ignorować noc i chłód na zewnątrz. Ale ważniejsze, że wprawne oko dostrzeże cel każdego z nich. To coroczny bankiet odbywający się na cześć dobitych interesów, znanych właścicieli firmy deweloperskiej. Znikąd przez wstawiony i rozchichotany tłumek przedziera się wysoki, niemal posągowy młodzieniec. Ma na sobie idealnie skrojony, drogi garnitur. Mimo to, jego błękitna koszula rozpięta jest lekko pod szyją, a stalowo szara marynarka przewieszona nonszalancko przez lewe ramię. Jasne, wręcz platynowe włosy falują lekko tuż nad spoconym czołem, gdy ściga na oko czterdziestokilkuletniego mężczyznę.  

- Nott! Do cholery, to były moje ostatnie pieniądze – przyglądając się, można dostrzec niebezpieczny błysk w szarych oczach, gdy zagryza wargę, by powstrzymać się od wrogiego wrzasku. A kiedy nareszcie dopada ciemnowłosego, niewiele wyższego człowieka, wyrywa mu się szpetne syknięcie. Usta wykrzywiają się w fałszywym grymasie, imitującym uśmiech. Szarpie sędziwego inwestora za rękaw drogiej marynarki, domagając się uwagi. A człowiek ten nie odwraca nawet głowy w jego stronę. Uśmiecha się krzywo, a w uśmiechu tym gości coś złowrogiego i zawstydzającego. Nadrabia miną, przed otaczającymi ich zaniepokojonymi zebranymi. Cierpliwie czeka, aż chłopiec poczuje się wystarczająco niekomfortowo, by samoistnie odpuścić. Niestety, to niemożliwe. Jest zbyt zdeterminowany. Brązowe oczy magicznego biznesmena ciemnieją jeszcze bardziej, sprawiając wrażenie nieprzeniknionych i wręcz bezwstydnych. Kilka zmarszczek wykwita w ich kącikach, oznaczając jego skorość do śmiechu. Tak jest i tym razem. Wybucha sztucznym, głośnym śmiechem, wreszcie pozwalając sobie na przyjrzenie się ścigającemu. Powoli, aczkolwiek stanowczo wyszarpuje rękaw z jego dłoni i pociera swój siwiejący zarost. Szelest szorstkości i zapach ciepłej skóry, gdy pochyla się w jego kierunku. Chłopak cofa się o krok, zaskoczony poufną bliskością. Uśmiech na twarzy mężczyzny się pogłębia. Nad wyraz intrygujące. Goście wokół zaostrzają kły w poszukiwaniu niepisanych sensacji. Pismaki skrobią samopiszącymi piórami w swoich notatnikach, robiąc im mnóstwo zdjęć. Ktoś wpada na kobietę z kieliszkiem czerwonego wina, który wypada jej z dłoni i nieelegancko rozsypuje się na błyszczącej posadzce, brudzą jej piaskowy odcień krwistoczerwoną barwą płynu. To rozprasza innych, stojących tuż obok niej. Wrzawa i pisk kobiety, przecinają głuchą ciszę, przerywaną delikatnymi dźwiękami relaksującej muzyki. Istna anarchia. Ludzie niewzruszenie wysuwają się w przód, bądź wręcz przeciwnie, wycofują z punktu kulminacyjnego wieczoru.

Fałszywa gra cieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz