Rozdział 3

458 28 4
                                    

Londyn, godzina 18:17, 23 grudnia 2001 r.

Powrót okazał się być dla niego nazbyt bolesny. Nie spodziewał się, że zmęczenie odbierze mu trzeźwe myślenie. Nie wiedział, że podróż do stolicy odbierze mu zmysły. Nie mógł wiedzieć. Był pewien, że ten jeden wieczór nie będzie w stanie wpłynąć na jego siłę. Mylił się. To, co zrobił, trwale odbiło się na jego psychice. Przeliczył się. Nie był silny. Był słaby. Czek wypalał dziurę w marynarce, a pewnie nawet i w samej walizce, w której ją trzymał. Traci miejsce, które mógł nazywać domem. Upojony światłem, wciąż zerka w jego stronę, świadom, że nie ma już powrotu. Nie może wrócić do miejsca, w którym mieszkał. A do dworu, nie ma właściwie po co. Przecież był ruiną. Tak jak jego majątek i on sam. Londyn powitał go swoim wypracowanym, rzęsistym deszczem, mocząc jeszcze wilgotną czuprynę, wystającą spod kaptura. Wszystko to wydawało się zwykłym koszmarem. Tylko chłód jaki go ogarnął, nie był już kłamstwem. Właściwie sam nie jest pewien, czy jest także prawdą. Ale faktycznie pada. Niczym wylewające się łzy, które swobodnie spływają po jego policzkach. A nie powinny. Beznadziejna oznaka słabości, których tak nienawidzi. Tylko tu już nie musi udawać. Jest szarym człowiekiem pośród szarego społeczeństwa, w dzielnicy tak doskonale mu znanej. Mugolskie taksówki mijają się, zupełnie nie zwracając uwagi na przechodniów. Rozchlapują wokół brudne kałuże, zalewając chodniki błotem. Może właśnie tutaj powinien być bardziej ostrożny. Przecież to właśnie tutaj inni znają go doskonale. Może właśnie powinien zostać w Nowym Jorku? Może wcale nie powinien wracać? Ale to już się dzieje. Gorycz przepełnia jego bezbronne serce i tego nie da się już zatrzymać. Stres pożera jego ciało, gdy myśli o nocy, z której pragnął się uwolnić. Obraz nie do wymazania z głowy. Przed oczami staje mu widok ciała, którego tak pożądał. I jego własnego - zbrukanego i tak chętnego. Niemal błyszczącego od głodu dotyku tego mężczyzny. Jak bardzo żałosny staje się we własnych wspomnieniach, robiąc to, czego chciał. I to po co? Dla fałszywego poczucia bliskości i kilku marnych tysięcy. Najgorszym dla niego jest myśl, że właśnie taki się sobie podobał. Rozgląda się wokół, by schronić przed ulewą chociaż na chwilę. Zimne krople spływają za kołnierz jego płaszcza, przemaczając wszystko w zasięgu swojego wzroku. Wzdryga się lekko, lokalizując obskurny, mugolski kiosk z gazetami. Od razu kieruje swoje kroki w tamtą stronę, w nadziei na chwilę wytchnienia. Poliki pieką go od palącego gorąca, a ciałem wstrząsają dziwne dreszcze. Faktycznie, na domiar złego brakowało mu przeziębienia. Zaklina ciało, by się nie poddawało. Tylko każdy kolejny krok nadal odczuwa gdzieś głęboko w swoich lędźwiach, przypominając mu o ekscesach z poranka. Odrażające. Zsuwa na chwilę kaptur, garbiąc się naprzeciw zaparowanego okienka sklepu. Na szczęście metalowy daszek kryje go przed lodowatymi kroplami. 

- Marlboro cienkie, poproszę - mówi, starając się zagłuszyć dźwięk wody obijającej dach. Starsza kobieta w okularach sięga pod ladę, szukając odpowiedniej paczki. Okienko na chwilę uchyla się, ogrzewając smukłe palce blondyna ciepłem wnętrza i elektrycznego grzejnika. Prycha, podając kobiecie dwa sykle. 

- Co to ma być?! Dziewięć funtów się należy - fuczy kobieta, omal nie przycinając młodzieńcowi palców grubą szybą. Chłopak przez chwilę grzebie w kieszeni, szukając jakiejś waluty. Na próżno.

- Mogę kartą? - pyta, wyciągając z zupełnie innego portfela plastikowy emblemat. 

- Tylko gotówka - syczy kobieta, mrużąc wściekle oczy. Blondyn zaciska ze złości usta, mierząc ją spojrzeniem pełnym irytacji. Nie ma czasu na szukanie mugolskich bankomatów. Nienawidzi tego. Te klawisze i technika. To nie dla niego. Nie znosi nowoczesności mugoli. Chociaż jest taka fascynująca. Okrągłe okulary, które kobieta trzyma na garbatym nosie, plączą włosy na złączeniach, sprawiając, że kilka już owiniętych wyrywa się z każdym ruchem. Nie umyka mu również, w jaki sposób przygląda się jego dłoniom. Niemal pożądliwie zerka na srebrny, rodowy sygnet. Jakby pragnęła go jak najszybciej przejąć w swoje łapy. Przez chwilę się waha, wiedząc co to oznacza. Jednak... nie zależy mu. Zupełnie. Przecież to wszystko nie ma już znaczenia.

Fałszywa gra cieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz