Rozdział 2

476 33 1
                                    

To go zgniotło. Zdeptało. Uczucie wobec mentora, które w pewnym sensie stało się niemoralne. Nie liczyło się nic, o ile miał świadomość, że będzie mógł zostać z nim na zawsze. Ukradkowe spojrzenia, przypadkowy dotyk, ciepłe słowa... Łudził się. W pewnym momencie poczuł irracjonalnie, że to możliwe. Pomyślał, że ma szansę. Nie ważne były pieniądze. Nie liczyła się władza. Ród stał się niepotrzebny. Wystarczyło mu namacalna świadomość bycia kochanym i pożądanym właśnie przez niego. Kiedy szacunek, podziw i zazdrość pozycji, zamieniły się w egoistyczne uczucie? Zawsze w cieniu jego żony. Jego rodziny. Nienawidził ich. Mimo zdrad. Mimo kłamstw. Chciał być kimś więcej. I czuł się taki szczęśliwy, gdy wreszcie zapragnął go inaczej niż do tej pory. Jako kochanka, a nie ucznia. Zobaczył w nim mężczyznę. W jego głowie zajaśniało ślepe przekonanie, że przecież nigdy nie pozwolił go skrzywdzić. Do tej pory zawsze o niego dbał i traktował jak członka rodziny. Miał nadzieję. Wierzył, że może porzuci to co miał dotychczas dla ich wspólnego funkcjonowania. Przecież byliby idealni pod każdym względem. Idealnie majętni, idealnie piękni, idealnie dopasowani. Te same zainteresowania. Te same cele. Te same myśli. Jak dwa puzzle. Jeden uzupełniałby drugiego. Byliby dla siebie i razem. Był głupi. Dlaczego nie zauważył, że to niemożliwe? Łudził się fałszywym pragnieniem przynależności. I wierzył, że w jego oczach jest wart więcej niż głupi dzieciak. Nott szybko sprowadził go na ziemię. Wskazał, że nie znaczy więcej niż liść na wietrze. Zdusił w nim pragnienie walki. Złamał jego niewinne, niedojrzałe jeszcze serce. Pokazał jak bardzo świat umie być okrutny. I znów go okłamał. Oszukał. A potem okradł. Nie tylko z pieniędzy, ale także z dumy, miłości i ufności. Zmiażdżył w dłoni jego duszę. Zgniótł czysty umysł. Pozostawił po sobie zgliszcza. Tak, ten okrutny i kłamliwy człowiek odebrał mu wszystko. Więc po utracie tego, nie chciał już nic więcej. Wyciągnął wnioski.

***

New York, 23 grudnia 2001 r.

Smukły blondyn ostrożnie opuszcza jeden z pokoi hotelowych. Jakby się skradał. Czaił. Rozgląda się wokół, chociaż ma świadomość, że jest zbyt wcześnie by ktoś go zobaczył. Jednocześnie nie wie dlaczego miałby się martwić, skoro nikogo nie obchodzi jego los. Zagryza wargę, ściskając w palcach czek poświadczony magicznym podpisem. Nie chciał tego. Ze wstrętem wciska go w kieszeń marynarki przewieszonej przez ramię. Doskonale wie, że wolałby nigdy go nie otrzymać. Czy żałuje? Bardzo. Ale nie żałuje tego, co zrobił. Boli, bo kochał, a został zdradzony. Cicho wkrada się do swojej sypialni, znajdującej się naprzeciwko tej mentora. Gdy wreszcie znajduje się za drzwiami, rozumie, że od kilku sekund po prostu nie oddycha. Krztusi się własną śliną, wciągając gwałtownie powietrze. W głowie szumi mu od wypitego w nocy alkoholu. Nogi drżą, gdy stawia krok za krokiem. Dopiero teraz dociera do niego, że jego ciało każdym nerwem wyraża sprzeciw i przypomina o piekielnej nocy. Nocy, której tak bardzo pragnął. Nocy, w której wreszcie poczuł smak ciała człowieka, którego pożądał i wydawało mu się, że kochał. Nocy, która odmieniła jego życie do takiego stopnia, że wszystko straciło sens. Mechanicznie sięga do przewróconej na stole pustej butelki. Obraca ją delikatnie w dłoniach, obserwując błysk odbijanego w szkle światła. Odrzucenie. Znowu. Zawsze. Nikt go nie potrzebuje. Nigdy nie potrzebował. Nikt nie chce takiego Malfoya. Nieświadomie, rzuca butelką w ścianę naprzeciwko niego. Szkło z trzaskiem rozsypuje się po pokoju, odskakując w różne miejsca. Zaciska zęby, ścierając krew z policzka. Wzrusza ramionami, uśmiechając się krzywo sam do siebie. Każdy krok to skurcz gdzieś w dole pleców. Odrzuca marynarkę na materac rozgrzebanego łóżka. Ściąga wymiętą koszulę, rzucając ją gdzieś w kąt. Przesuwa wzrokiem po pobojowisku jakie powstało na skutek tego występku i wczorajszego szału. Potem posprząta. Rozpina pasek spodni i rusza w kierunku łazienki. Leniwy, wręcz ospały krok. Długie palce rozpinają rozporek, pieszcząc jasne kosmyki włosów na brzuchu. To szok. Zsuwa z siebie kolejne części garderoby, zostawiając je za sobą. Drżącymi palcami uchyla drzwi łazienki, by już po chwili zanurzyć się w zimnych strumieniach wody. Katuje się nimi, chociaż jego skóra reaguje na to bardzo nieprzychylnie. Nigdy nie lubił zimna. Teraz tak bardzo jest mu to obojętne. Moczy jasne kosmyki włosów, które lepiły się do jego czoła od potu. Ale woda nie jest w stanie zmyć poczucia porażki, które gnieździ się gdzieś w jego umyśle. Odmowa i wstręt. Porzucenie. Przymyka powieki, opierając czoło o szklaną ścianę prysznica. Szkło paruje w miejscu jego ust. Przyciska policzek do szyby, opierając obok niego lewą dłoń. Palcami bada zimną fakturę szklanej tafli. Kolejny raz wzrusza ramionami, czując jak woda staje się stopniowo cieplejsza. Rozgrzewa. Praktycznie niewidoczne, jasne włoski na jego ciele unoszą się w górę, wywołując słodki dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Na chwilę obraca głowę przez ramię, by przyjrzeć się swoim pośladkom w lustrze naprzeciw. Są czerwone, w niektórych miejscach nawet sine od ust i palców mężczyzny. Przesuwa jedną dłonią w dół, by rozchylić je palcami. Przyciska palec wskazujący do swojego odbytu i wydaje z siebie cichy syk. Jego pierwszy raz z mężczyzną, był naprawdę bolesny. Ale nie tego chciał? Tylko on. Nikt inny. Nikogo innego tak bardzo nie kochał jak tego człowieka. Człowieka, który próbował go okraść. I udało mu się. Zafascynowany własnym bólem przesuwa palcem wokół różowego pierścienia. Już po chwili, wciska opuszek pomiędzy pośladki, drażniąc ciepłe wnętrze. Miękkie i delikatne. Cichy jęk wyrywa się z jego ust. Wygina plecy w łuk, opierając się wygodniej. Rozpoczyna bolesną tyradę z własnym ciałem. Walczy, wciskając palec coraz głębiej. Zaciska zęby na własnym ramieniu, powstrzymując się od krzyku. Boli. Ale to przyjemne. Jego policzki nabierają odcieniu delikatnego różu. Wyzywająco patrzy we własne oczy, poruszając palcem. Sięga ręką głębiej, szukając odpowiedniego punktu. Tylko jeden. Kiedy mu się udaje, naciska na wrażliwą prostatę i omal nie upada przytłoczony tym uczuciem. Mocne, pulsujące i odurzające. Więcej. Potrzebuje więcej. Zatraca się. Wzdycha głośno w ramię, na którym zaciska zęby. Pieści sam siebie, zerkając w swoje hipnotyzujące spojrzenie. I nie umie oderwać wzroku. Dyszy, dokładając drugi palec. Może i jego dłonie są szczupłe i smukłe, ale to nadal boli. Ciasny. Nierozciągnięty. Cholernie obolały. Jęczy, wypychając biodra do przodu. Palec wskazujący masujący prostatę, przesuwa się by zrobić miejsce drugiemu. Mruczy, rozluźniając szczękę, by oprzeć czubek głowy o szkło. A włosy jego swobodnie falują przy twarzy. Przyśpiesza. Oddech staje się coraz bardziej chaotyczny. Jak zwierzę. Sam siebie rozciąga i sam siebie pieprzy. Nagle dochodzi na szklaną ścianę, wykrzykując własne imię. Zszokowany przez chwilę nie rozumie tej sytuacji. Nie pojmuje jego zwiotczałego penisa i nie umie dopuścić do siebie, że to tylko te palce doprowadziły go do orgazmu. Ignoruje również fakt, że w głowie miał tylko siebie, nikogo więcej. Zakochany we własnym ciele, własnym spojrzeniu i własnych jękach. Sapie, oblewając się ciepłym strumieniem wody. Piękny. Niczym posąg. Świetlisty, sprośny i za razem słodki. Obraca się, by oprzeć plecami o szybę i spojrzeć w swoje odbicie. Lustruje seksownym spojrzeniem własne ciało. Chłonie każdą krzywiznę. Zakochuje się we własnych, zamglonych oczach. Zagryza dolną wargę, ukrywając głuche warknięcie, drzemiące gdzieś w jego wnętrzu. A jego spojrzenie kocha się z własnym ciałem, gdy woda strumieniami kreśli własne ścieżki na biodrach. I uwodzicielsko wkrada się tam, gdzie nikt inny nie ma prawa. Nieosiągalny. Dla nikogo. Nikomu innemu nie pozwoli dotknąć się tak jak sam to robi. Uwodzicielski i zmysłowy. Nie dla ludzkich oczu. Nie bez jego zgody. Nie bez jego zasad. Będzie kusił, wabił, nęcił... oblizuje spierzchnięte, lekko spuchnięte wargi i zamiera. Zlękniony wyskakuje spod prysznica, darując sobie owijanie ręcznikiem. Nie poznaje sam siebie. Jego własne spojrzenie go przeraża. Nago przestępuje próg pokoju i trzęsącą dłonią doprowadza pomieszczenie do porządku. Szkło automatycznie się składa. Poduszki na nowo lądują na zaścielonym łóżku. Okno odsłania grube, ciężkie zasłony koloru chabru i ukazuje zimowy krajobraz amerykańskiego miasta. Resztki walających się po dywanie niedopalonych papierosów, które dawno nie płoną, bezpiecznie lądują w zapalniczce. Wzdycha, pakując walizkę jednym machnięciem, pamiętając o marynarce. Nie pozostaje mu nic innego, jak wsunąć na wilgotne ciało ubranie. Wciska się w zwykłe jeansy i szarą bluzę z kapturem. Owija szyję szczelnie szalikiem, uważając by się nie przeziębić gdy będzie wychodził. Każda minuta w tym hotelu to kolejny knut. Będąc bankrutem, musi oszczędzać. Ostrożnie ciągnie za sobą podróżną walizkę, wymykając się z pomieszczenia. W korytarzu wpada na Notta, który rozmawia z jakimś mężczyzną. Jakiś bogaty inwestor. Uśmiecha się śmiało, puszczając oczko do mężczyzny. Nic nie czuje, gdy to robi. Pragnie tylko jego uwagi. Chce, by patrzył. 

Fałszywa gra cieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz