Rozdział 24

215 17 4
                                    

Dolina Godryka Gryffindora, Dom Pottera, 2 marca 2002 r., godzina 19:47

Nie wierzyłem, że mężczyźni potrafią stroić się tak długo jak kobiety, dopóki nie zamieszkał w moim domu. A teraz z pewną dozą rozbawienia i lekkiego zniecierpliwienia, stoję naprzeciw drzwi od łazienki, marząc, by wreszcie wyszedł, nie ważne - nagi czy ubrany. Wzdycham ciężko, pukając po raz kolejny. Nic. Zero reakcji. 

- Draco, proszę cię, niegrzecznie jest się spóźniać - śmieję się nerwowo, słysząc nagle jakiś hałas, a potem głośne przekleństwo. Zmartwiony otwieram drzwi zaklęciem, zastając blondyna na podłodze. Ręcznik, którym owinięte były jego biodra, zsuwa się niebezpiecznie w dół, odsłaniając delikatną skórę. Poluźniam muchę, odwracając wzrok. Gwiżdże, szczerze ubawiony moją reakcją. 

- Ładnie to tak podglądać kogoś w kąpieli? - chichocze. Niepewnie przenoszę na niego zażenowane spojrzenie, obserwując jak uśmiecha się, finezyjnie przygryzając dolną wargę.

- Nie śpieszy ci się - bardziej stwierdzam, niż pytam. Prycha znudzony, bez słowa zrzucając ręcznik. Ponownie uciekam wzrokiem w bok, ignorując tą jawną prowokację. Jest zupełnie nagi, ale zazwyczaj mi to nie przeszkadza. Tym razem jednak mam wrażenie, że powietrze gęstnieje pod wpływem intymnej atmosfery. Jesteśmy sami, a on nie robi tego by mi dokuczyć. No, może tylko trochę. Wystawia się tylko na mój wzrok i to mnie tak bardzo porusza.

- Wynoś się i zamknij drzwi z drugiej strony, potrzebuję czasu - ucina, stając przed lustrem. Obserwuję jak poprawia włosy, jakby zastanawiał się nad wizerunkiem. Staję w progu, opierając się plecami o framugę. Z tej perspektywy mogę dokładnie obejrzeć jego smukłe, nagie ciało. Każde załamanie i każdy mięsień. Szczupłe, zarysowane biodra. Atletyczne, silne plecy. I ten nieziemski, krągły tyłek. Do tego długie, smukłe nogi. Perfekcyjny posąg. Doskonale zdaje sobie sprawę z mojej obecności, wyginając się w nieprzyzwoitej pozycji, która idealnie eksponuje jego lśniącą skórę. Nadyma usta, a nasze spojrzenia na chwilę krzyżują się w lustrze. Uśmiecham się szarmancko, unosząc dłonie w obronnym geście. 

- Twój czas to dwadzieścia minut i ani chwili dłużej - oświadczam złośliwie, uchylając się w ostatniej chwili przed nadlatującym ręcznikiem. Trzaska drzwiami, zza których znów słyszę szum wody. Chichoczę w roztargnieniu we własną dłoń, świadom, że i tak nie wyjdziemy o ustalonej godzinie.

***
2 marca 2002 r., godzina 20:54

Bankiet miał rozpocząć się o godzinie dwudziestej trzydzieści. Jako iż jestem honorowym gościem, powinienem się tam zjawić stosunkowo wcześniej. Spodziewałem się spóźnienia. Ale nie takiego! Tymczasem siedzę w salonie na kanapie, czekając aż księżniczka skończy swoją pielęgnację. Zirytowany czuję, że zaraz wyjdę sam, albo wyciągnę go za włosy. Nikt nigdy nie wzbudzał we mnie tak silnych uczuć.  Ciche, ale stanowcze kroki wyrywają mnie z zamyślenia. Zirytowany zrywam się z miejsca, planując porządnie go ochrzanić, ale kiedy dostrzegam jak wygląda, tracę dech i determinację. Przede wszystkim lśni. Jego skóra błyszczy niczym złoto, odbijając światło. Na domiar złego, włosy zaczesane są w górę, odsłaniając parę szarych oczu. Jego koszula jest koloru chabru i wprost idealnie komponuje się z grafitowym garniturem. Oniemiały przenoszę wzrok na jego pełne usta, wygięte w nonszalanckim grymasie. Wciska jedną dłoń w kieszeń spodni, zdmuchując z twarzy nieposłuszny kosmyk blond włosów. Wzdycham głośno z zachwytu. 

- Zbierz szczękę z podłogi, jesteśmy spóźnieni - stwierdza oschle, stając przy moim boku. Nie potrafię zebrać myśli, czując odurzający zapach jego ciała, mieszający się z nieznanymi perfumami. Powstrzymuję się od sięgnięcia po niego dłonią, by móc zaciągnąć się tą nieziemską wonią.

Fałszywa gra cieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz