Rozdział 7

333 23 2
                                    

Tamtego dnia uciekłem jak tchórz. Nie mogłem znieść jego braku skrępowania. Braku jakiegokolwiek wstydu. Miałem wrażenie, że to stalowe spojrzenie mnie rani i niszczy samym istnieniem. Zbyt bardzo bałem się własnej podświadomości, by zostać w Londynie. Znów wyjechałem, z nadzieją, że zapomnę o tym jak się czułem. Nie chciałem być jego więźniem. Sądziłem, że z dala od Anglii nauczę się swojego dawnego, znieczulającego spokoju. Myślałem, że znów stanę się wyrachowany i zimny. Znów zapomnę o uczuciach. Ale nie potrafiłem. Nie mogłem wyrzucić go z głowy. Budziłem się w nocy, ciągle widząc te oczy. Na palcach mógłbym policzyć chwile swojego zwątpienia. Chciałem wrócić, jednocześnie bojąc się samego siebie. Ale Nowy Jork wydawał mi się nadzwyczaj brzydki, mimo swojej ruchliwości i wiecznej żywotności. Czułem się samotny każdej nocy. Budziłem się ciągle o tej samej porze, rozpalony tym spojrzeniem. Było brudne i zimne. Jednocześnie czułem w nim dziwną potrzebę. Śniłem o nim. Ogarnęło mnie szaleństwo. Pragnąłem do niego wrócić. A tak bardzo się bałem. Wtedy nie sądziłem, że już mnie oplotło. To poczucie zimna, za każdym razem gdy gościł w mojej głowie. Ta fałszywość, podszyta erotycznością. Moje ciało płonęło na samo wspomnienie tej ekspresyjnej twarzy. Jakbym już go widział. Jakbym już wcześniej go pragnął. Jakby był wewnętrznym demonem, prześladującym mnie od lat i teraz nagle postanowił wypłynąć na światło dzienne. Niszczył mnie. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym nabrał obsesji. Kim jest? Co tam robi? Czemu jest tak nieziemsko przystojny? Nie chciałem być na miejscu mężczyzny, którego usidlił. Jednocześnie zazdroszcząc mu każdego dotyku tej jasnej skóry. Wiedziałem, że jest złem, gdy pakowałem swoje walizki. Wiedziałem, że to nie przyniesie mi niczego dobrego. Wiedziałem, że powinienem zostać tu gdzie jestem. Rozwijać się. Nie wracać na stałe do dawnej pracy. Nie powinienem niszczyć sobie życia. Ale było już za późno. Potrzebowałem chociaż raz go zobaczyć. Musiałem. Opanował mnie. Nienawidziłem go i kochałem. Jak ćpun powróciłem do nałogu. Zgubiłem się.

*** 

Londyn, Savile Row, 4 lutego 2002 r.

Z łazienki maleńkiego mieszkania wychodzi drobny chłopak. Jego srebrne włosy leniwie opadają na stalowoszare, lewe oko, a usta wykrzywiają się w ironicznym uśmiechu. Jest nagi. Zerka na odsłonięte okno, przez które widzi tylko mural na ceglanej ścianie. Poranne słońce odbija się od jego perlistej skóry i tańczy po niej niewinnie, łaskocząc swoimi promieniami brzuch i kości biodrowe.

- Zaklęcie maskujące? - w kącie sypialni odgrodzonej parawanem, pomiędzy poduszkami, przewraca się na bok ciemnowłosy mężczyzna. Podpiera dłonią głowę, sunąc złaknionym wzrokiem po ciele jasnowłosego. Dociera wzrokiem do jego krocza i oblizuje się nieznacznie. - Ogoliłeś się? - mruczy niezadowolony. - Przez to wyglądasz niemal dziecinnie. Nikt nie mógłby cię podejrzewać o te wszystkie złe rzeczy, które robisz w łóżku - chichocze, znów przewracając się na plecy. Wgapia brązowe oczy w sufit. Udaje, że ignoruje jego obecność. W rzeczywistości tylko czeka, aż chłopak stanie przed nim i zniszczy wszystko co posiada, by zbudować go po swojemu. Nie trwa to długo. Blondyn przemieszcza się bezszelestnie w jego stronę. Nagle materac ugina się pod jego ciężarem, gdy okrakiem siada na biodrach swojego kochanka. - Perełko, ty mała dziwko - mruczy szatyn, kiedy jasnowłosy sunie językiem wzdłuż jego mostka aż do gumki od granatowych bokserek. Przygryza zębami elastyczny materiał i cieszy się z wyrazu zaskoczenia na twarzy mężczyzny. Wtedy następuje zwrot akcji. 

- Sarge... - dyszy blondyn, gdy ciemnowłosy oplata go w pasie i w jednej chwili już znajduje się nad nim. Przyszpila do łóżka, wplatając palce w srebrne włosy i pociąga za nie lekko. Chłopak wydaje z siebie cichy pomruk, eksponując bladą szyję. Szatyn sunie po niej cierpliwie gorącymi ustami, docierając aż do ucha. Wtedy dostrzega kolczyk w prawym uchu. 

Fałszywa gra cieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz