W sobotę szkołę obiegła wieść, że Krukon z siódmej klasy dostał ataku drgawek i mocnego krwotoku z nosa. Harry tego nie widział, bo był wtedy trening Quidditcha, ale Hermiona mówiła, że jedna z jej znajomych stała zaraz obok i była tak roztrzęsiona, że potrzebowała eliksiru na uspokojenie.
A poza tym do szpitala trafiły kolejne cztery osoby. Potterowi nie widziało się, żeby była to zwykła grypa. Kto mdleje od grypy? Dumbledore nadal nie wrócił, McGonagall w Wielkiej Sali siedziała z beznamiętną miną. Nikt dotychczas nie wzyzdrowiał i to tylko wzmagało plotki. Przecież wystarczyłby eliksir pieprzowy i trochę odpoczynku, żeby stanąć z powrotem na nogi.
Zastanawiał się też, czy on, Seamus, Neville i Ron nie powinni udać się na jakąś kontrolę, skoro Dean był zarażony. Ale czuł się dobrze. Fizycznie czuł się dobrze. Poza tym Finnigan nie wykazywał najmniejszych oznak choroby, a spędzał z nim najwięcej czasu.
Może to nowy, nieznany wirus. Nowa broń Voldemorta, jego sposób na wybicie ich wszystkich. Ta myśl pierwszy raz przyszła mu do głowy podczas Zaklęć, kiedy kompletnie nie mógł się skupić.
Ale gdyby miał być poważny, to rzeczywiście nieco się martwił. Nie wyglądało to ciekawie, uczniowie chorowali jeden po drugim, a najwięcej wciąż było Ślizgonów. Draco, Parkinson i Zabini rozmawiali między sobą podczas obiadu. Cicho, poważnie, Malfoy ani razu na niego nie popatrzył, poza tym tylko udawał, że je. Myślał, że zwariuje, serce waliło mu w piersi, przekonany, że chłopakowi zaraz zamgli się wzrok, a potem straci przytomność, ale kilka minut później Draco opuścił salę swoim zwykłym, lekceważącym krokiem.
Tak, nawet chodzić potrafił lekceważąco. Harry czuł się trochę, jakby to lekceważenie było wymierzone w niego. Wcale mu się to nie podobało.
Zastanawiał się, czy zbliżające się walentynki coś zmienią. W zeszłym roku byli wtedy pokłóceni.
Walentynki z pewnością zmieniały sprawy między Ronem i Lavender. Wokół nich coraz bardziej rosło napięcie, Hermiona znikała z okolicy jeszcze częściej, to wszystko tylko szarpało mu nerwy. Dodatkowo obawiał się, że Ginny zechce otwarcie wyznać mu uczucia.
Jedynym, co odrywało go od ponurej rzeczywistości był Quidditch. Od jakiegoś czasu obowiązki związane z drużyną stały się czystą przyjemnością. Starał się poświęcać temu każdą wolną chwilę, szukać optymalnych rozwiązań i odpowiednio przygotować graczy do meczu ze Ślizgonami i, o ile podczas treningów mógł się skupić, to poza boiskiem skutecznie rozpraszało go milion innych, nieproszonych myśli.
Ale nie było źle. Mieli jeszcze czas.
Ze Slytherinem grali dopiero w marcu, dokładna data miała zostać podana. Przynajmniej miesiąc. Wszystko mogło się zmienić.
Profesor McGonagall usłyszała pukanie do swojego gabinetu, ale drzwi otwarły się, zanim chociaż otworzyła usta i do środka wparował Severus Snape. Spodziewała się – z przyzwyczajenia – zobaczyć go zirytowanego, ale tym razem na jego twarzy panowało coś, co pewnie można by nazwać niepokojem.
– Złe wieści, Minerwo – odezwał się, a poważny ton, bez jakiejkolwiek drwiny zmusił ją do zmarszczenia brwi. – Chłopakowi pogorszył się stan natychmiast po aportacji.
– To znaczy?
– Wymioty, gorączka niebezpiecznie skoczyła i dalej się utrzymuje. Teoretycznie nic, co zagrażałoby życiu, ale nie widzę sensu przenoszenia kolejnych osób. Jego stan nie do końca jest stabilny. Medycy są bezradni, nic nie działa.
W ciszy trawiła tą informację. W istocie, niedobrze. Fatalnie. Potrzebowali Albusa, zanim podejmą jakąkolwiek ważniejszą decyzję, ale obawiała się, że dalsze czekanie jest zwyczajnym narażaniem uczniów.
CZYTASZ
Ambiwalencja
Fanfiction"Każdego nowego dnia sądził, że sięgnął swoich limitów i gorzej być nie może, i nie jest w stanie dać z siebie więcej, i że to już go zabija, ale potem nastawał nowy poranek, południe, wieczór i noc - i nie było innego wyjścia, tylko znaleźć w sobi...