Budził się jeszcze przekonany, że wszystko jest w porządku. Nie spieszył się z ubieraniem, na chwilę zatrzymał, żeby docenić złote refleksy słońca za oknem, później z roztargnieniem wszedł na schody.
Przy stole w kuchni siedział Lupin i Dumbledore, Syriusz opierał się o blat.
– Dzień dobry – mruknął. Wyciągnął kubek na herbatę i postawił go na stole - w tym momencie zorientował się też, że wszyscy milczą, a to milczenie wydało mu się niepokojące. Znieruchomiał, potoczył wzrokiem po pozostałych. Black westchnął, ale tylko Dumbledore na niego popatrzył.
– Usiądź, Harry – polecił mu łagodnie. Poczuł dreszcz na plecach, powoli osunął się na wolne krzesło.
– Co się stało? – zapytał nerwowo. Nic nie zrobił, prawda? Nie, nie mógł aż...
– Profesor Rees nie żyje – oznajmił dyrektor.
Profesor Rees nie żyje.
W jego głowie nagle zapanowała pustka - zabrakło mu słów, popatrzył na Albusa bez zrozumienia.
– Słucham?
– Wczoraj w nocy doszło do kolejnego ataku. Kiedy on i Alastor dotarli na miejsce, Śmierciożercy jeszcze tam byli – wyjaśnił. – Podczas walki podpalili dom. Aymond stracił koncentrację i nie zdołał się obronić.
Nie żyje.
Zakręciło mu się w głowie. Głos odmówił współpracy, więc milczał bezradnie, obezwładniony natłokiem myśli.
Nie żyje, nie wróci. Zamordowany przez Śmierciożerców, kiedy próbował ratować komuś życie.
Pamiętał pierwsze zajęcia z Reesem, cały rok nauki, jedyny, który był naprawdę dobry i który nie skończył się czymś złym, pamiętał zadowolenie w jego oczach, kiedy uczniowie robili postępy.
Usatysfakcjonowany uśmiech, kiedy Harry zdołał wybronić się przed serią zaklęć. To było zaledwie w zeszłym tygodniu. Przypomniał sobie każdy szczegół tamtej chwili - kąt padania światła, kurz w powietrzu, to, jak nagle wydawał się odmłodnieć i że jego cierpliwość oraz godziny ćwiczeń nie szły na marne.
Teraz jednak skręcił mu się żołądek. Nie żyje.
– Ale... – wydusił w końcu.
– Przykro mi. Wszyscy jesteśmy w szoku – odparł dyrektor cicho.
Harry'ego przytłoczył żal, niesprawiedliwość i beznadziejna frustracja; oparł łokcie na stole i oparł czoło o nasady dłoni, żeby dorośli nie mogli zobaczyć jak niewiele brakuje mu do łez.
Zawsze martwił się głównie o Syriusza, ale cały Zakon bezustannie ryzykował. Wiedział, że Śmierciożercy nie grają w gierki, wiedział, czym to grozi - to mógł być każdy, w każdej chwili. Tak naprawdę nie było momentu, w którym byli bezpieczni.
Nie powinno tak być i nienawidził tego. Ostatecznie coś szło nie tak, rozpadało się, tracili wszystko po kolei. Po co w ogóle się starali? Mogli już teraz się poddać, bo w życiu nie znajdą horkruksa. Voldemort chciał tylko jego i dlatego krzywdził ludzi dookoła. Może o to chodziło, żeby w końcu to dostrzegł i coś zrobił samodzielnie, zamiast pozwalać innym na umieranie za z góry skreśloną sprawę.
Po ile trupach będzie musiał przejść, żeby stanąć przed Voldemortem i przegrać?
– Harry?
Wszystko się w nim burzyło i nie był nawet pewien, co to za emocje. Chciał zniknąć i nie musieć doświadczać konsekwencji, chciał wyjść i jednym wybuchem mocy rozerwać świat na kawałki.
CZYTASZ
Ambiwalencja
Fanfiction"Każdego nowego dnia sądził, że sięgnął swoich limitów i gorzej być nie może, i nie jest w stanie dać z siebie więcej, i że to już go zabija, ale potem nastawał nowy poranek, południe, wieczór i noc - i nie było innego wyjścia, tylko znaleźć w sobi...