| 69 |

3.6K 188 119
                                    

Tupałam zniecierpliwiona nogą w kostkę podjazdu, co chwilę sprawdzając godzinę na zegarku. W tle słyszałam lament rodziców, obgadujących właśnie swojego jedynego syna, który jak zwykle pokazał wszystkim swoje niezainteresowanie całym otaczającym go światem i ludźmi. Taki był Jake Davies. Dbał tylko o własne dupsko, ewentualnie o ludzi, z których miał jakiś pożytek.

Jednak dzisiejszego dnia przeszedł już sam siebie i już jak na niego był to wyczyn.

– Dalej, bo się spóźnimy! Mówiłam, że mamy wszyscy wstać wcześniej, bo nie wiadomo, jak będzie z korkami, to oczywiście jak zwykle musi znaleźć się jakiś głąb, który mnie nie posłucha! – wrzasnęłam po raz setny dzisiejszego ranka, prawie miażdżąc telefon w ręce, który co chwilę migotał od przychodzących wiadomości Melody, która wypytywała się, gdzie jesteśmy.

W dupie jesteśmy, Melody. W dupie. A to wszystko za sprawką Daviesa, który nie wiem jakim cudem kiedyś był spełnieniem wszystkich twoich najskrytszych pragnień.

Tak, Melodia Collins wychwalała kiedyś mojego durnego brata pod niebiosa, a ja zawsze nie potrafiłam dojść do tego, co takiego w nim widziała. Może był przystojny, w końcu skromnie mówiąc nikt urodą nie grzeszył w tej rodzinie, jednak oleju w głowie nie posiadał ani kropli.

A to był jeden z dowodów na zupełne nieużywanie jego mózgu, jeśli takowy posiadał.

– Dobra, odczep się już! Od rana tylko narzekasz na wszystko! – odkrzyknął, w końcu łaskawie wychodząc z domu, którego drzwi zakluczył i ruszył w naszą stronę, posyłając mi spojrzenie pełne zirytowania.

Pierdol się, Jake.

– Może dlatego, że chcę zdążyć na samolot, aby lecieć na ślub przyjaciółki? Jakbyś był mądrzejszy, to byś wcześniej się spakował, a nie na dwadzieścia minut przed wyjazdem. Teraz jesteśmy spóźnieni o godzinę, a wszyscy zastanawiają się, gdzie jesteśmy. – Weszliśmy do samochodu. Zapięłam pasy, a ryk silnika w akompaniamencie piszących opon pożegnał mój dom, którego nie miałam zobaczyć przez najbliższe kilka dni. – Przysięgam, Jake, jeśli okaże się, że kolejka do odprawy jest długa, to cię wypatroszę.

– Boże, co ty taka bojowa? Niewyżyta jesteś czy co? Tak to jest, jak się nie ma faceta. Może byś była spokojniejsza...

– Niech mu ktoś strzeli, bo przysięgam, że zaraz wszyscy będziemy na drzewie.

Jake parsknął.

– Jake, uspokój się. – Mama odezwała się z tylnego siedzenia, a ja pożałowałam, że to właśnie brat musiał siedzieć tuż obok mnie, a nie kto inny.

Nie lubiłam się spóźniać. Było to dla mnie niedopuszczalne, nawet jeśli chodziło o rzeczy prawie nieważne. Po prostu jak się umawiało z kimś na konkretną godzinę, to się przyjeżdżało na nią. Nie wcześniej, nie później. W punkt. Tu sprawa się jeszcze bardziej komplikowała, bo Jake nie potrafił zrozumieć, że lotu nikt dla nas nie przesunie, jeśli się spóźnimy. Czasami myślał, że jest Bogiem i że cały świat kręci się wokół niego.

Telefon zawibrował, a ja ponownie przewróciłam oczami. Wiem, że byliśmy mocno spóźnieni, jednak ciągłe dobijanie się do mnie w niczym nam nie pomagało, a jedynie denerwowało.

– Będę na lotnisku za jakieś dwadzieścia minut – oznajmiłam, włączając tryb głośnomówiący. – Zadzwonię, jak przejdziemy już odprawę. Alex już jest?

Tak, właśnie przeszedł kontrolę. Nie chcę cię niepokoić, ale kolejki są przeogromne.

Oczywiście, że były. W końcu było krótko po świętach, więc to normalne, że ludzie wracali do swoich domów.

boys like you • neymar jrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz