Rozdział 23

304 49 24
                                    

DONOVAN

Dzień koronacji nadszedł szybko. Może trochę byt szybko... A mimo to czułem się usatysfakcjonowany, kiedy lojalna, stara Hope szykowała mnie na ceremonię.

Czarodziejka wydawała się być tym wszystkim bardzo podekscytowana i równie zaniepokojona jednocześnie. Wiedziałem, że tak jak wszyscy, miała obawy dotyczące sprawowania władzy przeze mnie, ale szczerze mówiąc, nie interesowało mnie zdanie innych.

Miałem zostać królem i tylko to się liczyło. Nie ja zabiłem Ezykiela, to prawda, ale byłbym w stanie to zrobić, gdybym wziął się w garść. Zamiast tego zabiłem Ethana. No prawie... Nie zadałem ostatecznego ciosu, to prawda, ale byłem pewny, że elf wykrwawił się gdzieś w samotności.

Miałem wiele przed sobą i wiele mogłem osiągnąć. Wystarczyło, abym poczuł tę władzę, sięgnął po nią, a później poszerzał ją i utrzymywał.

Hope starannie uczesała moje włosy, jednak te i tak ułożyły się wedle własnego uznania. I dobrze. Nie lubiłem, kiedy były mocno zaczesane do tyłu tak, jak zawsze zaczesywała je czarodziejka. Wolałem, kiedy się nie układały i stanowiły wielki chaos na mojej głowie.

Ubrano mnie w moją ulubioną elegancką szatę z licznymi granatowymi elementami, które idealnie pasowały do kosmyków moich włosów. Szata sięgała mi do samych kolan, miała długie rękawy, a pod nią miałem czarne bryczesy. Założono mi też wysokie, skórzane buty. Mimo ogromnego niezadowolenia służącej założyłem na palce swoje czarne sygnety. Nie mógłbym pokazać się poddanym bez nich.

Byłem gotowy.

Sala Tronowa była pełna, a wręcz wypchana po brzegi. Stojąc przed poddanymi, w końcu poczułem się kimś. W końcu nikt nie miał odwagi mnie wyśmiać, czy obrazić. Strażnicy stali poustawiani po bokach sali, pilnując porządku. Teraz musieli mnie słuchać. Żaden z nich nie miał już prawa podnieść na mnie ręki.

Moja matka stała niedaleko tronu, patrząc na mnie z dziwnym zmartwieniem, jednak nie dbałem o to. Wiedziałem, co myślała. Że nie podołam, że zgubię naszą krainę... Chciałem udowodnić, że się myliła.

W tłumie dostrzegłem swoich dawnych przyjaciół. Już nie byli tacy odważni i zamiast kpiny, w ich oczach widniał strach, który mnie satysfakcjonował.

Dotarło do mnie, co mnie tak naprawdę czekało, kiedy byłem zmuszony złożyć przed wszystkimi uroczystą przysięgę. To było konieczne.

Klęczałem na jednym kolanie tuż przed Nezadem, trzymając w ręku swój miecz, który opierałem sztychem o ziemię. Patrzyłem w oczy czarodzieja z ogromną pewnością siebie, która... nagle zaczynała maleć.

— Donovanie, synu Ezykiela... Czy przysięgasz władać sprawiedliwie, aby każdy twój poddany czuł się dobrze w naszej krainie?

— Przysięgam — odparłem. Cóż, gdzieś w głębi serca zacząłem zastanawiać się, czy dotrzymam tej obietnicy.

— Czy przysięgasz zawsze dbać o bezpieczeństwo swoich poddanych, nawet jeśli będziesz zmuszony narazić swoje życie? — zapytał dowódca straży.

— Przysięgam.

— Czy przysięgasz ruszyć na wojnę, jeśli inne królestwo będzie nam zagrażać?

— Przysięgam — Mój głos nie brzmiał już tak pewnie. Pomyślałem o Adaliah i o tym, co powiedziała.

Ten konflikt nigdy nie ustanie.

Wojna mogła zostać wznowiona tak naprawdę w każdej możliwej chwili, a szczerze mówiąc, nie bardzo tego chciałem. Wolałbym sam rozpocząć inwazję na inne krainy, ale nie na Elsolis. Miałem dość elfów i ich determinacji. Myślę, że pozostali czarodzieje również woleliby od nich odpocząć.

— Czy przysięgasz udowadniać swoją wyższość nad innymi władcami, aby Carmina pozostała na szczycie? Czy przysięgasz, że będziesz w stanie dobyć miecza w każdej chwili i przed każdym przeciwnikiem?

Zawahałem się. Spojrzałem na swoją matkę, jednak ona spuściła wzrok, nie chcąc na mnie patrzeć, natomiast poddani patrzyli na mnie, w napięciu oczekując mojej odpowiedzi. Nieświadomie mocniej zacisnąłem dłoń na rękojeści swojego miecza.

Przyjmując koronę, zgadzałem się na wieczny konflikt z elfami, co nie interesowałoby mnie zbytnio, gdyby nie ten jeden jedyny wyjątek.

Adaliah...

Ale przecież czekałem na ten moment przez wiele, wiele lat. Czekałem na to, abym mógł udowodnić wszystkim, że wcale nie byłem słaby. Chciałem być lepszy od swojego ojca, chciałem być lepszy od wszystkich władców, a Adaliah była teraz królową. Była konkurencją.

— Przysięgam — powiedziałem w końcu.

Nezad odetchnął. Ostrożnie założył na moją głowę złotą koronę. Zamknąłem na chwilę oczy, uświadamiając sobie, że to był ten moment. Podniosłem się z ziemi i uniosłem głowę, aby spojrzeć na poddanych. Dowódca straży uklęknął na jednym kolanie, kłaniając się nisko. Po chwili pozostali zrobili to samo. Poczułem się jak ktoś wielki. Nie... Ja byłem wielki.

Patrzyłem na klęczących czarodziei i czarodziejki i czułem, jak rosłem w siłę. Na moją twarz wypełzł niekontrolowany uśmieszek, czułem, że moje oczy aż błyszczały z podekscytowania. W końcu po tak długim czasie pełnym wielu niedogodzeń, osiągnąłem swoje...

W końcu zostałem królem.

Trylogia Ambicji część 1: W Pogoni Za SzczęściemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz