Rozdział 54

185 34 39
                                    

ERNESH

Zmarły, który prowadził mnie przez długi korytarz, przez całą drogę podśpiewywał pod nosem. Był wyjątkowo zadowolony, co wzbudzało moje podejrzenia, ale nie odzywałem się. Byłem wściekły, że rozdzielono mnie z Adaliah, jednak wiedziałem, że sobie poradzi, dlatego starałem się o tym nie myśleć w żaden negatywny sposób. Lada moment mieliśmy znów spotkać się z powrotem w Carminie.

Doszliśmy aż na sam koniec korytarza, gdzie były ogromne drzwi. Nie, nie drzwiami. Kratą. Zupełnie tak, jakbym miał wejść do klatki, jak jakieś zwierzę. Wyczułem, że krata była zaklęta, więc z góry wiedziałem, że nie wyjdę stamtąd, kiedy tylko zachcę. Gdybym tam wszedł, musiałbym wykonać zadanie, inaczej nigdy nie opuściłbym pomieszczenia.

— Kto przygotowywał te zadania? — zapytałem z czystej ciekawości, kiedy zmarły otwierał kratę.

— Wasz ojciec. Dla ciebie przygotował coś specjalnego, mój panie. Śmiało! Wejdź do środka i sam się przekonaj.

Bardzo mnie to zachęciło. Pokręciłem głową na boki i powoli wszedłem do środka, myśląc, że wchodzę do jakiejś celi. Nie spodziewałem się, że znajdę się w pomieszczeniu, które nie miało końca. Owszem, była te cela, ale nie taka zwykła. To była cela dla najbardziej niebezpiecznych wojowników w całym Mortum. Wiedziałem to, ponieważ razem z Adaliah zdążyliśmy dowiedzieć się trochę o krainie zmarłych. Nasz dziadek sam zbudował tą celę i zamknął w niej moich prawdopodobnych przeciwników.

Jeźdźców, zwanych inaczej Widmami Śmierci.

Wysunąłem miecz z pochwy i zacząłem iść przed siebie, rozglądając się wokół. Z każdym krokiem, zwykła cela, zaczęła przypominać pustynię. Pod moimi nogami pojawił się szary, twardy piasek, sufit zamienił się w burzowe niebo. Zupełnie jakbym znalazł się na zewnątrz zamku.

Nagle usłyszałem piskliwy wrzask, który sprawił, że moja czujność wzrosła jeszcze bardziej. Wokół mnie zaczęła tworzyć się dość rzadka mgła, która i tak utrudniała mi widzenie, ale wciąż szedłem przed siebie. Gdzieś z boku świsnęły spore cienie. Byłem pewny, że były to Widma. Wyczuwałem ich obecność. Sprawiały, że odczuwałem strach, więc nie miałem wątpliwości, że to były one.

W końcu się pokazały.

Dosłownie znikąd wokół mnie pojawiło się pięć koni. Nie wyglądały jak te, które ujeżdżaliśmy w Elsolis. Te konie nie stąpały po ziemi, a po czarnej mgle, ich ciała były czarnymi szkieletami, nie miały grzyw, ani oczu pełnych życia i blasku. Były przerażające, ale to ich jeźdźcy byli jeszcze gorsi.

Jeźdźcy, czyli Widma Śmierci, miały twarze skryte pod głębokimi kapturami swoich płaszczy, z pod których dochodziły jedynie gardłowe odgłosy. Może w ogóle nie miały twarzy? Tak naprawdę nikt tego nie wiedział. Ich ciała również były ukryte, ale doskonale widziałem ich dłonie. Były smukłe, palce kościste z ostrymi długimi pazurami, a ich skóra była szara, wręcz obumarła.

Nawet nie drgnąłem. Uważnie obserwowałem przeciwników i mocno zaciskałem dłoń na rękojeści miecza. Musiałem być czujny, to było pewne, ale niepokoił mnie jeden, mały problem. Adaliah wspomniała mi, że Jeźdźców nie można zabić.

— Kto śmie zakłócać nasz spokój? — odezwał się Jeźdźca, który znajdował się metr przede mną.

Musiał przewodzić swoim towarzyszom. Jego naprawdę niski, chrapliwy głos sprawił, że mimowolnie wzdrygnąłem się wewnętrznie, ale w żadnym stopniu nie dałem tego po sobie poznać. Wziąłem głęboki wdech nosem i spojrzałem prosto w ciemność pod kapturem Widma, mając nadzieję, że patrzyłem mu prosto w oczy. O ile je posiadał...

Trylogia Ambicji część 1: W Pogoni Za SzczęściemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz