𝐏𝐑𝐎𝐋𝐎𝐆

495 24 26
                                    

Najtrudniejszą walką, jaką może podjąć człowiek, jest ta z samym sobą, a właśnie taki bój toczył Gabriel Agreste.

Błyskawice raz po raz rozdzierały nocne niebo. Przynosząc na myśl pajęczą sieć, rozrysowywały się na kłębowisku ołowianych chmur, które przykrywało Paryż. Huk piorunów, gdy potężne masy zderzały się ze sobą, zdawał się wzruszać ziemią.

Jeden człowiek stał w oknie swojego gabinetu. Deszcz tłukł w szyby i parapet okna, które mimo zapadnięcia nocy pozostawało niezasłonięte. Czerwone zasłony opadały po jego bokach ku podłodze, jakby dwie strugi krwi spływające po ścianie.

Gabriel nie był pewien, czy to burza, jakiej jeszcze w życiu nie widział, wstrząsa pałacowymi murami, czy jego ciało samo drży z nadmiaru emocji. Stał z dłońmi splecionymi za plecami. Błyski rozświetlały gabinet i tylko podkreślały bladość jego twarzy.

Burza wydawała mu się cicha w porównaniu z biciem jego własnego serca. Echo grzmotów niewyraźnie odbijało się w jego umyśle, tłumione przez szum krwi.

Odwrócił się od okna w momencie, w którym kolejna błyskawica rozjaśniła gabinet. Dzięki jej światłu, Gabriel mógł przyjrzeć się portretowi, który wisiał na ścianie. Tak naprawdę nie potrzebował do tego oświetlenia. Każdy szczegół z obrazu mógł przypomnieć sobie nawet z zamkniętymi oczami.

Zgrabna, młoda kobieta, siedząca na ławce swobodnie, ale wciąż z gracją. Otoczona mnóstwem kolorowych kwiatów, których piękno bledło w zestawieniu z jej uśmiechem zdobiącym rumianą twarz. Wesołe zielone oczy, przy których świeżo puszczone liście wydawały się dawno umarłe. Lśniące, niemal złote włosy, które jakby zostały stworzone z promieni słońca.

Emilie.

Gdy tylko jego wzrok padł na ten portret, Gabriela coś szarpnęło za serce – może wszystkie dobre wspomnienia, które nie umarły wraz z kobietą. Minęło już pół roku od jej odejścia. Minęły już całe lata, od kiedy pojawiły się u niej pierwsze objawy choroby.

Mężczyzna zwinął dłonie w pięści. Niedługo przed jej odejściem, obiecał Emilie, że zrobi wszystko, by sprowadzić ją z powrotem, nieważne, ilu i jakich poświęceń by to od niego wymagało. Żona prosiła, by nie pozwolił sobie zatracić się w żałobie i starał się pogodzić z jej odejściem.

Ale Gabriel nie potrafił. Każdy kolejny dzień bez niej – liczył je skrupulatnie – był torturą. Gdy się budził, przesuwał ręką w bok łóżka, tylko po to, by dostać okrutne przypomnienie, że Emilie już nie ma.

Wciąż wyglądał jej w miejscach, w których najbardziej lubiła bywać. Wciąż nasłuchiwał jej głosu, kroków, dzwonienia łyżeczki, gdy wyciągała ją z filiżanki. Wciąż dotykał przedmiotów, których najczęściej używała i ubrań, jakby pozostał na nich jej ślad.

Szukał jej i szukał, a Emilie wciąż nie było i nie było.

Tonął. Ból wciąż wpychał go w głębiny, nie pozwalając mu wystawić głowy na powierzchnię, by złapać choć jeden oddech. Ale może nawet nie chciał już oddychać, skoro nie miał dla kogo tego robić.

Nie, nie mógł się poddać. Przecież odnalazł sposób na przywrócenie życia swojej miłości. Ta nadzieja utrzymywała go przy zdrowych zmysłach od dawna. Dzięki pracy nad planem nie dał się pochłonąć falom beznadziei.

Żył w żałobie, ostatnim przejawie miłości, jaki można komuś okazać, i jednocześnie najboleśniejszemu do niesienia w sercu. Nienawidził tego. Chciał kochać Emilie tak, jakby wciąż była obok. Nie pragnął miłości skażonej tęsknotą i bólem.

GODS AND MONSTERS • MIRACULOUS LADYBUG AUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz