— Na półpustyniach łatwo jest znaleźć suchorosty i sukulenty... Z czego te drugie to na przykład znane chociażby z książek baobaby Grandidiera, charakterystyczne dla Madagaskaru...
Wręcz zszokowana odwróciłam się, aby spojrzeć na chłopca, który jak przez ostatni miesiąc praktycznie nie odzywał się do zupełnie nikogo, tak teraz znalazł jakiś swój konik, którym okazały się pustynie i postanowił pochwalić się ich doskonałą znajomością, jakby na jakiejś kiedykolwiek wcześniej był.
Specjalista od siedmiu boleśni...
Zaryzykowałabym wówczas stwierdzeniem, że znalazł się przyszły botanik z pasji o ile tylko miałabym całkowitą pewność, że przy swoim zachowaniu zdoła przeżyć resztę naszej wyprawy... Póki co ewidentnie bardzo starał się tego nie zrobić.
— Eustachy na litość. Cicho. — skarcił go już kolejny raz Kaspian, wyglądając ostrożnie zza większego kamienia, gdy blondyn zupełnie nie respektując jego słów, bez obaw przeszedł dalej, podziwiając jakiegoś kaktusa czy innego sukulenta. Cokolwiek to było, ile kolców, liści, czy robaczków w sobie posiadało, a ziarenek piasku pod nim leżało.
— Zaraz mu coś zrobię... — mruknęłam wyglądając za nim i patrząc jak chłopak swobodnie oddala się od nas nawet nie próbując udawać skruszonego.
Powoli naprawdę nie dowierzałam, że można być aż tak głupim i zadufanym w sobie, aby po tylu niebezpiecznych sytuacjach, wciąż nie mieć świadomości, że coś się może w końcu stać i skończyć źle.
Docierałam też do prostego wniosku, że wszystko co nam się przytrafiło lub tragedie, do których prawie doszło, to przecież była jego sprawka!
Tak sobie ten wyrok losu tłumaczyłam za każdym razem gdy spoglądałam na to co pozostało po mojej ręce. Karmiłam się tą niechęcią, a wręcz nienawiścią, czy koniecznością zakłamywania sobie świata poprzez wskazywanie winnych.
Gdy Łucja karciła mnie wzrokiem, Edmund także wychylił się zza skały i zawołał:
— Eustachy! — i to jednak pozostało bez reakcji, więc Kaspian wskazał abyśmy poszli za tym głupcem, bo zostawianie go samego jest jeszcze gorszym rozwiązaniem, bo byłby w stanie sprowadzić na nas kolejną katastrofę.
Gdzie jednak byliśmy i jak właściwie dotarliśmy od Czarodzieja, do tej pustyni?
Nawet półpustyni, jak dowiedziałam się ze względu na panującą tu roślinność, a raczej znajomość rysunków ziemskich atlasów przyrodniczych... No i sporej ilości faktów wyrzuconych z siebie jak z armaty w ostatnich minutach, co zostało uczynione nie przez kogo innego jak Eustachego.
Po zniszczeniu tej przeklętej księgi, Koriakin - bo tak okazało się, że tajemniczy Czarodziej się zwie - odzyskał swoje umiejętności, uprzątnął wyspę z roślinności, odkrywając że pod nią, mieściło się jeszcze kilka domostw, dla których brakowało już mieszkańców. Przemienieni Łachonogowie, mimo starań nie powrócili do swojej formy, ani pamięci, jedynie odzyskując widzialność i okazując się niewielkimi istotami o jednej grubej nodze, która ułatwiała im utrzymanie równowagi. W tej formie nie wydali się już tak straszni i potężni jak wcześniej ich głosy wydające się pochodzić znikąd... Choć zdecydowanie chełpiłam się tym, że po dźwiękach jakie wydawali przy poruszaniu się, odkryłam że robili to tylko na jednej kończynie.
Później Koriakin, który okazał się dość sympatycznym człowiekiem, w podzięce przygotował nam ucztę dosłownie wyczarowując posiłek i opowiadając trochę o tym, co wie o warunkach naszej planowanej dalszej podróży na Wschód. Nie przekazał nam jednak zbytnio konkretów, wiedząc zaledwie że nikt jeszcze z tamtego kierunku nie powrócił, bo jak wcześniej mi tłumaczył, jest to okolica które znęca się nad człowiekiem z każdy jardem dalej, coraz to bardziej w szczególności bawiąc się jego zmysłami i ku swej niezrozumiałej uciesze - burząc wszelką logikę.
CZYTASZ
Przypadek?
FanfictionW pewnym momencie życia nadarza się okazja na decyzję, która raz na zawsze zmieni wszystko - choć podczas podejmowania jej nie zdaje się sobie z tego sprawy, choć wówczas wydaje się błaha, tak samo jak konsekwencje. Może być to niezachowanie rozwagi...