Skok.
Kolejny.
Wywrotka, a przed nią jeszcze fikołek. Kompletnie przy tym niekontrolowany.
A oprócz tego i w szczególności, wyłącznie cholernie śliskie kamienne posadzki, do tego stopnia że mogłabym się zakładać o tym, że ktoś specjalnie rozlał na nie wodę wraz z mydłem, tak aby jeszcze utrudnić mi walkę o przeżycie.
Ogólna narastająca frustracja i panika.
A potem kolejne uderzenie bólu, ścierpnięcie mięśni, a mimo to energiczne podniesienie się, jakby od tego zależało całe życie i to nie tylko moje...
Bo może i zależało.
Nie miałam tak naprawdę pewności, co do tego w jakim celu w tej chwili biegnę, jednak to robiłam.
I to chyba tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Z poczuciem tego, że choćby nie wiem co, nie zamierzałam się poddać.
Nie teraz.
I jakoś tak naiwnie czułam, że nie kiedykolwiek.
Pierwszy raz od dawna, wmówiłam sobie że nie jestem zdolna do porażki, że spasowanie nie jest dla mnie.
Że mam jakiś cel, że jest on ważny.
I że dam radę, bo jestem niezłomna. Dokładnie tak jak w swoim śnie niegdyś.
Czułam to całą sobą, stawiając kolejne coraz to bardziej chwiejne, a momentami pewne kroki, zeskakując po schodkach, wspinając się, czy nawet wciskając w dziury w płotach, lub przeskakując przez nie i przedzierając się przez ciasne podwórka, płosząc do tej pory spokojnie śpiące kury.
Przypominał mi się moment gdy uciekałam przed strażnikami na zamku. Czułam się jak szczur, chcieli mnie utłuc czymkolwiek co wpadłoby im w ręce, a każdy zakręt wydawał mi się śmiertelny. Nie wiedziałam co robić, jak się odnaleźć...
A w tym biegu, mimo jakiegoś głęboko zakorzenionego w człowieczeństwie lęku, czułam triumf.
Miałam przed oczami wszystko co stało się parę chwil temu. To światełko, które wybiło się z mroku mojego życia po ostatnich kilkunastu miesiącach tkwienia w ciemności.
Topiło się ono w brązie.
A ja w jakimś poczuciu sensu, którego za nic nie zamierzałam wypuścić z rąk.
Nie mając więc wyboru, po prostu biegłam, mając wrażenie jakby to było najważniejsze co w ostatnim czasie robiłam.
Miałam za sobą pościg kilkunastu łowców, których jednocześnie chętnie bym się pozbyła, ale ich obecność dawała mi pewność, że nie towarzyszą Gumpasowi, swojemu sprzymierzeńcu w momencie gdy Kaspian i pozostali zaatakują twierdzę.
Z dwojga złego mogłam być wabikiem..
Wpadłam w kolejne z zakrętów, całkowicie już gubiąc orientację w miasteczku, które było swoistą mieszaniną wąskich uliczek i podejrzanych przejść. Praktycznie odbijałam się od ścian, zaraz zjeżdżając po kolejnej z balustrad, a nawet wciskając się do niezablokowanych okienek piwnicznych, aby wydostać się po drugiej stronie budynku.
Czułam się jak pionier odkrywając sposoby na przejście, których nikt by się tam nie spodziewał.
I to chyba właśnie pozwalało mi mieć przewagę. Element zaskoczenia i zwinność, bo przecież szybkością i siłą nie mogłam się równać z żadnym z mężczyzn, którzy próbowali skrócić mnie o głowę.
Otrzeźwiałam dopiero gdy przy kolejnym z ruchów, znalazłam się niespodziewanie w ślepej uliczce. Nie pozwoliłam sobie jednak nawet rozważyć zawrócenia, natychmiast łapiąc się pierwszego lepszego parapetu, strącając przy tym doniczkę z uschniętą rośliną, a następnie podciągając energicznie, aby znów złapać się bliżej nieokreślonej rynny.
CZYTASZ
Przypadek?
FanfictionW pewnym momencie życia nadarza się okazja na decyzję, która raz na zawsze zmieni wszystko - choć podczas podejmowania jej nie zdaje się sobie z tego sprawy, choć wówczas wydaje się błaha, tak samo jak konsekwencje. Może być to niezachowanie rozwagi...