CXXX. Monumentalne dziedzictwo

121 14 5
                                    

Westchnęłam ciężej, wchodząc do pomieszczenia i czując jakbym miała własną duszę na ramieniu, a jedną nogą była już w miejscu, gdzie oni wszyscy... Jak bardzo rzeczywiste było to stwierdzenie?

Kotłowało mi się w głowie. Odnosiłam wrażenie jakby setki głosików prowadziły tam zażartą dyskusję i biły na alarm, wzywając do mobilizacji każdy fragment mojego rozgrzanego ciała, które w chłodzie tego już ciemnego wieczoru, wydawało mi się że wprost się pali. Zimno stykało się z przepoconymi fragmentami mojej skóry i drażniło je. Najbardziej odczuwałam to przy czaszce, aż piekło mnie na skroniach, jednym słowem zwiastowałam sobie przeziębienie, na które nie miałam przecież czasu i warunków.

Równocześnie domyślałam się, że przeświadczenie to nie było realne, a raczej był to efekt emocji, zasianej paniki, mnóstwa najgłębszych przeżyć, które w szlochach i krzykach rozbiegły się po Ker-Paravelu, rozpoczynając od momentu gdy ogromny napływ Kalormeńczyków został dostrzeżony. Wydawało się w końcu, że mieliśmy tylko minuty na reakcję, w której jedynym pozytywnym aspektem okazało się to, że Runwid zawezwał już siły kraju do działania i spora ilość względnie zmobilizowanych obrońców znajdowała się w środku.

Jednakże wciąż zdecydowanie nie taka, która mogłaby się przeciwstawić tak gigantycznej armii jaka niewątpliwie na nas zmierzała. W obliczu tych wydarzeń, należało przyjąć że niebezpieczne ruchy na południowym zachodzie stanowiły w tym momencie pikuś, a Tirian musiał poradzić sobie wyłącznie z pomocą Julii i Eustachego, gdyż tutaj w powietrzu wisiała bitwa o najważniejszy narnijski budynek, prawdziwy symbol, który do tej pory został naruszony wyłącznie za czasów Białej Czarownicy, a potem gdy Telmarowie dokonali najazdu.

Nie mogliśmy dopuścić, aby między tyloma różnymi słowami, zwątpieniem i wiarą, w Aslana i jego państwo upadło coś tak ważnego.

Choć szanse niewątpliwie były nierówne, dostaliśmy nagrodę pocieszenia, a był nią cenny czas na działanie. W rzeczywistości można było się domyślić, że był to moment gdy nasi wrogowie oczekiwali na całość swej floty jak i kluczowe dla niej, ogromne, spowolnione statki przewożące maszyny, które już z daleka przypominały mi nieco rozwiniętą konstrukcję katapult z jakim skonfrontowałam się w momencie oblężenia Kopca. Tym razem jednak nie zapowiadało się aby jakiekolwiek drzewo zamierzało interweniować. Jak tysiące Narnijczyków w ostatnim czasie - i one zamilkły. A może właśnie na taką sytuację, zostały skutecznie wycięte na Latarnianym Pustkowiu?

Mimo wątpliwości Runwida przejmującego w tej sytuacji dowodzenie nad niedługo już oblężoną fortecą, Edmund zarządził i wprowadził plan ewakuacji. Mowa była oczywiści o wszystkich zamieszkujących najbliższe zamkowi miasteczko, jak i okoliczne wsi i lasy. Każdy kto niezdolny był do obrony, został wysłany w głąb kraju, z przykładowym wskazaniem na Kopiec, który choć może nie stanowił najlepszej twierdzy obronnej, już przynajmniej raz doskonale sprawdził się w tej roli. Wraz z tysiącami zagubionych kobiet, dzieci i osób jak, i istot starszych został wraz z nimi wysłany mały oddział, niejako stanowiący deskę ostatniego ratunku dla całej gromady. Nie wiedzieliśmy tylko czy wysyłamy ich jako ostatnich straceńców czy tych, dla których los będzie łaskawy gdy ściany pięknego Ker-Paravelu zawalą się nam na głowę.

Każda szczelina w murze - nawet najmniejsze okienka były skrupulatnie łatane, a broń z najgłębszych odmętów budowli, wyciągana po dziesiątkach lat nieużytków, przez wzgląd na pokojowe czasy narnijskie.

Przepychając się przez dziedziniec, spoglądałam na ludzi i zwierzęta, które wodziły za mną wzrokiem i szukały ratunku, odsieczy, jakiegoś cudu o których w wielu legendach słyszeli. Miażdżyło mnie to wewnętrznie począwszy od punktu w okolicach serca - choć nie miałam czasu tego analizować, przekazując rzeczy dalej, wydając polecenia i mijając się z Edmundem tylko raz łapiąc go za rękę i próbując wesprzeć.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz