Przeżyłam już naprawdę wiele poranków.
Tych ze wspaniałymi widokami, związanymi między innymi z czerwonym słońcem odbijającym się od morza i malującego niebo w najdelikatniejsze pastelowe barwy. Także tych pełnych śpiewu ptaków, szumu drzew i trzepotu motyli.
Tych pełnych wizji, pięknych i rozkosznych, tak jak pocałunki które potrafiły mnie zbudzić.
Tych, które rozpoczynał unoszący się zapach śniadania podanego przez babcię lub przypalonego przez zajętego i zmęczonego przez Janka.
Tych przepełnionych genialną herbatą, rosą na stopach i uśmiechem od ucha do ucha. Tych chłodnych, gdy ogrzewanie się psuło, a komentarze niby dziadka doprowadzały domowników do szewskiej pasji.
Ale też tych już zupełnie brzydkich. Pełnych londyńskiego dymu, duchoty, mrozu, nieznośnego deszczu i wiatru zatrzymującego mnie w pół kroku.
Tych pełnych lodu, budzenia się w mrozie ku walce o życie. W strachu, w burzy i w huraganie, bezkresnej ciemności, albo takiej w sercu, gdy nie wiedziałam kim jestem, co robię i czy nie powinnam bać się samej siebie. Względem ostatniego przecież wciąż wątpiłam.
Mimo że, każdy był inny, to jednak wydawało mi się, że miały jakiś schemat, układały się w jakąś bardzo długą opowieść i zawierały w sobie meritum tej mojej skomplikowanej opowieści o życiu.
Ten zdawał się być inny, bo oczywiste rozgraniczenie brzydoty i piękna się ze sobą mieszało. Tak jak uczucie ulgi i niesamowitego żalu. Wściekłości i radości. Właściwie każdego z uczuć, gdy rozdygotana, zmęczona, spragniona i rozchwiana emocjonalnie, zaciskałam swoje poprzecinane i skrwawione ręce na gałęzi, próbując nie wprawiać jej w ruch, a tym bardziej nie złamać.
Twarz też przyciskałam do drewienka, prawdopodobnie chcąc ją ukryć jak w ramieniu dobrego przyjaciela, chociażby tego który życie uratował mi parę lat temu podczas równie tragicznej nocy. Takiej w której zginęło tak wielu, a mury po raz pierwszy pokryły się lodem.
Przemoczonym nadgarstkiem ciągle pocierałam policzek, dodatkowo próbując zatkać sobie usta, nie łkać, nie powściągać nosem, nie powodować żadnych zbyt donośnych dźwięków. Nie mogłam przecież zdradzić komukolwiek swojego położenia, a właśnie nastający dzień mi tego nie ułatwiał. Ubrana głównie w ciemne barwy stawałam się widoczna pomiędzy otaczającą mnie zielenią.
Dodatkowo nie wiedziałam czy krew, pot i łzy nie skapują z drzewa i z zbyt głośnym pluskiem nie upadają na pokrytą rosą ziemię. Drżałam od zimna poranka, ale i emocji, nie potrafiąc na dobre zacisnąć powiek i oszczędzić sobie tego widoku.
Próbowałam skupiać się na niebie. Patrzyłam na nie, mając wrażenie że moje gałki oczne pamiętały tylko mrok tej nocy i kontakt ze światłem wydawał się czymś niepojętym. Jak wtedy gdy po nawet i tygodniach wydostałam się z podziemi, i ujrzałam prawdziwe słońce.
I tym razem było przepiękne, najznamienitsze, przedobrzone, wyglądające jak prezent od samego boga, nagroda za trudy, zwieńczenie wszystkiego co się wydarzyło. Było wyjątkowo pełne czerwieni, do tego wręcz niechętnie i ospale wznosiło się ponad linię horyzontu, leniwie tak jakby mu się nie chciało, jakby robiło to z przymusu i w każdym momencie było gotowe zatrzymać się na dobre. Istniała też możliwość, że jak i ja unikało widoku jaki zgotowali mu mieszkańcy tego kawałka świata.
Wydawało się jakieś wyjątkowo duże, co potęgowało feralne przedstawienie jakiego doświadczaliśmy. Zdawało mi się wobec tego jakby dosłownie wszystko opływało krwią zabitych tej nocy.
Chmury zdawały z każdą chwilą się rozmywać, w nocy intensywne, a teraz wręcz zanikały, ale wręcz nienaturalnie - ot tak. Wiatr bowiem praktycznie nie wiał, dlatego każdy powodowany przez nas szelest i dźwięk zdawał mi się aż przesadnie roznosić.
CZYTASZ
Przypadek?
FanficW pewnym momencie życia nadarza się okazja na decyzję, która raz na zawsze zmieni wszystko - choć podczas podejmowania jej nie zdaje się sobie z tego sprawy, choć wówczas wydaje się błaha, tak samo jak konsekwencje. Może być to niezachowanie rozwagi...