LXIII. Morski chaos

940 56 24
                                    

Poznałam pewną datę, z trudem utrzymując niewyraźne spojrzenie na chłopaku, który dalej pozostawił dłoń praktycznie na moim podbródku, drugą mocno ściskając w palcach niewielkie szkiełko, w którym zatknięty był kwiat zwany wiciokrzewem, tak zwracający obecnie moją uwagę.

Jakiś kamień stoczył mi się po gardle na dno żołądka, gdy uświadomiłam sobie, że przez ostatnie dni czy tygodnie byłam przekonana o zaginięciu tego przedmiotu, gdyż nie znalazłam go w bucie po odzyskaniu przytomności w domu Berna.

A jednak się nie zapodział... Został zabrany. On miał go przez cały czas. 

A i w tym zabraniu nie było przypadku skoro z jego ust padła tak konkretna data.

Słyszałam gdzieś z boku szept, krzyk, huk, jednak nic z tego nie zdawało się być dla mnie realne czy zrozumiałe, w jakiś sposób wytężyłam każdy zmysł aby to jego słyszeć, by móc dowiedzieć się co ten miał na myśli, mówiąc mi tę datę. 

Dla mnie pozornie nie znaczyła ona nic, jednak natychmiast zaczęłam przeszukiwania zakamarków mojej głowy, próbując pośpiesznie rozwiązać tę zagadkę.

24 lipca.

Dzień, w którym dowiedziałam się o powrocie do Londynu, o wyjeździe z babcią do rodziny, którą okazała się między innymi Luiza.

Ale nie tego roku... Nie 11 lat temu.

1935?

Miałam wrażenie, że moja pamięć nie sięga do niczego szczególnego z tego okresu, poza radosnymi chwilami z wówczas żyjącą, jeszcze dość zdrową matką, ojcem i świadomą babką.

Zresztą miałam wówczas pięć lat... A w lipcu to nawet cztery i pół. Czego mogłam wymagać względem swojej pamięci w tamtej chwili?

Czułam krew spływającą po szyi, prawdopodobnie spowodowaną przez coraz bardziej zaciskającą się dłoń, która jednocześnie w jakiś sposób nikła, bo coraz bardziej umożliwiała mi oddech. 

Walczyła, choć już wtedy przegrała, gdy brązowe tęczówki całkiem mnie porwały.

— Trzy dni wcześniej zmarł mój dziadek. — padło z jego ust, powodując że gdybym mogła westchnęłabym z trudem przez natłok myśli, który we mnie uderzył.

Nie słyszałam już szeptu. Nie czułam chłodu. Nie przegrywałam. Nie oddawałam się pod jej rozkaz i widzimisię.

Dotarło do mnie parę pozornie niezwiązanych ze sobą faktów.

Piotr Pevensie na cmentarzu.

Czyli grób pełen kwiatów w lipcu. W rocznicę.

Wiciokrzew, który mnie zahipnotyzował i przyciągnął do tej mogiły.

Grób mojej matki w pobliżu, właściwie całej rodziny.

To ten sam cmentarz i w żadnym wypadku nie przypadek.

I rok 1935. Ale czemu?

Dosłownie czułam jak moje oczy nabierają rozumu i trzeźwości w spojrzeniu, a mgła wyparowuje spoza mojego widoku. Jego myśl, jego słowa zupełnie mnie ujęły, przeniosły w inną rzeczywistość, w jakieś wspomnienie, które dopiero gdzieś tam niepewnie wygrzebywało się z tysięcy innych.

Wskazał mi coś o czym jeszcze za dobrze nie miałam pojęcia.

Zanim jednak usłyszałam z jego ust, jak związany ze szkłem jest rok 1935, poczułam jak zsuwam się po ścianie, aby dosłownie upaść na podłogę, wywołując ruch, który doszczętnie rozwiał zieloną mgłę.

Przerażona i otrzeźwiała, rozejrzałam się wokół, aby zobaczyć przy mojej nodze Łucję, która prawdopodobnie była odpowiedzialna za ściąganie mi buta, czyli jakąś marną próbę odciągnięcia mnie od skupienia na widmie.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz