Potwornie się bałam każdego kolejnego kroku. Drżenie, wstrząsy i nieprzyjemne odczucia nie ustawały, stanowiły już w pewnym sensie normę, nie zaskakiwały mnie, wdrożyłam się w ich rytm i dzielnie radziłam sobie z każdym kolejnym krokiem i wspięciem. Problem w tym - że było ich dosłownie bez liku.
Nasza podróż na pewno nie trwała godziny - była dniami, czy nawet tygodniami, a opierała się tylko na przedzieraniu coraz wyżej, próbie wydostania się z podziemi. Nie jedliśmy jednak niczego, nie piliśmy, nawet nie odpoczywaliśmy przez co wahałam się na ile uroiłam sobie ten czas, a na ile po prostu wszystko traciło swoją formę. Żadnej z potrzeb w końcu nie odczuwałam, niewiele mówiłam, tak trwałam w obojętności w trakcie której nie podjęłam nawet zbyt wielu rozmów z Edmundem, choć wciąż podążał przy mnie, a w trakcie mniej wymagających fragmentów trasy trzymając mnie za dłoń lub przynajmniej dwa palce. On niewątpliwie także tego potrzebował, przecież nie czując się komfortowo.
Cały czas był obok i to dodawało mi otuchy, gdy próbowałam wmówić sobie że nie wszystko jeszcze stracone, a ten tunel kiedyś będzie miał swój koniec.
Wątpiłam w to coraz bardziej, bo choć jego bieg zdecydowanie wyznaczony był na wspięcie ku górze, nie mieliśmy w nim żadnych odnóg, jakichkolwiek znaków, wyborów, a jedynie ciągle robiło się coraz wężej jakby rzeczywiście świat próbował nas zgnieść lub abyśmy natrafili na zasklepioną ścianę, jak wtedy gdy kraj Pani w Zieleni popadał w zrujnowanie po jej śmierci.
Także gdy uświadamiałam sobie iż niefortunnie pozwoliłam na wciągnięcie Edmunda czy Luizy w to bagno podupadałam na duchu. Moglam jakoś przejąć te sprawę, nie pozwolić aby pojechali ze mną do Londynu, lub zgubić ich w momencie pozyskania magicznych pierścieni odwieźć ich w ten sposób od każdej kolejnej tragedii. Czy znowu popełniłam błąd, czy kolejny raz w ten sposób nie dając rady uratować tego kogo kochałam najmocniej?
Starałam się tym przeświadczeniem nie nakręcać, przekonana że póki trzymałam jego dłoń, to sprawa jeszcze była do naprawienia, a nie wszystko zostało stracone.
W trakcie tej nieprzyjemnej podróży, czerwień nie opuszczała naszych oczu i od pewnego momentu zaczęłam niepewnie przypuszczać, że to jakieś opary z podziemi lub efekt taplania się w tej niezidentyfikowanej wodzie, która sprawiła że to my nabawiliśmy się trudności w rozróżnianiu kolorów. Przynajmniej tak się starałam oszukiwać aby potrafić dostrzegać w tym jakiś sens, szczególnie gdy jaskinia stała się wyłącznie miejscem do czołgania, którego wybór praktycznie odcinał nam możliwość cofnięcia, a z pewnością sprawnego. Czy jednak mieliśmy jakieś inne opcje po tak długiej przeprawie? Lepiej było postarać się wrócić do leja i skonfrontować ponownie z teraz już dwoma trupami?
Nie było na to czasu, zwłaszcza że wciąż blokowałam swój własny rozsądek i starałam się przyjąć, iż u góry ktoś jeszcze na nas czekał, ktoś jeszcze liczył na pomoc i cokolwiek mogłam jeszcze zdziałać w tak obolałym i wycieńczonym stanie, przeklęta nową świadomością tego komu pozwoliłam po prostu nie sprostać - umrzeć.
Bo co gdy zginie się w Narnii, czy dzieje się tak i w Londynie? Po tylu latach wciąż tego nie wiedziałam..
A jeszcze wcześniej w obliczu tych rozważań należało zastanowić się, czy tam było w ogóle jeszcze jakieś życie dla nas, skoro zdarzeniami właśnie "tam" straszyła nas Luiza, na tyle przekonana i zdesperowana że od powrotu wybrała nic innego jak śmierć.
Nie potrafiłam już niczego rozsądzić, będąc w naprawdę słabej kondycji również tej psychicznej. Docierało do mnie wiele bodźców, ale większość czasu nie potrafiłam sobie zinterpretować ich znaczenia. Nie codziennie było się w takiej sytuacji, gdy wiele rzeczy traciło sens i to w tak skrajnie rozumianej wersji.
CZYTASZ
Przypadek?
FanfictionW pewnym momencie życia nadarza się okazja na decyzję, która raz na zawsze zmieni wszystko - choć podczas podejmowania jej nie zdaje się sobie z tego sprawy, choć wówczas wydaje się błaha, tak samo jak konsekwencje. Może być to niezachowanie rozwagi...