XCV. Radosny intruz

261 16 30
                                    

Bardzo oczekiwałam blasku - jakiegokolwiek wyraźniejszego światełka nadziei.

Podróż już dawno przestała sprawiać mi przyjemność, która wcześniej wynikała tylko i wyłącznie z możliwości zwiedzenia świata, tego do tej pory skrupulatnie przede mną ukrywanego... A okazywał się on być niesamowity. Piękniejszy niż mogłam sobie wyobrażać z najwyższej zamkowej wieży. Tam też w końcu było wspaniale, ale każdy fragment wydawał się nudny, zbyt znany aby móc zachwycić, o ile nie był skomponowany ze wspaniałym zachodem lub wschodem słońca. 

Teraz każde nowe miejsce, nawet tak zalane deszczem miało niesamowity urok. Jednakże faktycznie przede wszystkim chciałam już dotrzeć do celu i przestać czuć na karku rozwścieczony tłum, który nie dawał mi spokoju, a mój strach kilka razy spotęgowały znienacka poruszające się żywe drzewa, o których zdarzyło mi się słyszeć, ale pierwszy raz fizycznie doświadczałam ich widoku. One nie były jednak wobec mnie wrogo nastawione.

A moja sprawa była wyjątkowo zagmatwana.

Musiałam jako dziedziczka tronu uciekać z własnego państwa przez fakt, że właściwie wszyscy postanowili że najlepszym co mogą zrobić po poznaniu mojej płci - to właściwie dosłownie zabicie mnie... Tuż po tym jak Belkis wreszcie puściła mnie ze swoich łapsk, oni spróbowali ułożyć tam własne ręce i uskutecznić próbę zabicia mnie. Podjęło się tego pewnie dziewięćdziesiąt procent tam obecnych. Reszta była chyba zbyt oszołomiona, w tym ja, która prawdopodobnie nie wyszłabym z tego cało gdyby nie trzeźwość umysłu Teussa, a także Ehora którzy otoczyli mnie troskliwymi ramionami i wyprowadzili stamtąd prosto do mojej komnaty.

Po drodze parę razy prawie zostałam szarpnięta za włosy, więcej zwyzywana, pojedyncze myszy próbowały mnie pogryźć, a także o mało nie oberwałam paroma latającymi ciastami. Niewątpliwie wręcz natychmiast rozpoczęło się coś na miarę rebelii, bo nawet zamkowi strażnicy próbowali stawać nam na drodze. Nikt nie zginął, choć ja o mało.

Ostatecznie chyba tylko cudem zabunkrowaliśmy się w moim apartamencie, gdzie Teuss rozkazał czym prędzej Ehorowi pleść z zasłon linę, abyśmy mogli się stamtąd jak najszybciej wynieść. Spakowaliśmy tylko parę rzeczy, tych najpotrzebniejszych, a po tym poczciwy minotaur praktycznie wyrzucił mnie przez okno.

W dobrej wierze, bo nie chciałam wyjść stamtąd sama i po dobroci, zwłaszcza gdy perspektywą było schodzenie z tak wysokiego piętra. Na dole jednak nie czekał na nas nikt nieproszony, nie była to zbyt reprezentatywna część zamkowej zabudowy, a raczej dokładnie praktycznie że stajnia gdzie od razu dosiedliśmy koni, a dla Teussa zorganizowana został wóz, aby swą wagą nie złamał przypadkiem kręgosłupa żadnemu stworzeniu. Może nieszczególnie dyskretnie, przez kolor umaszczenia Ashe, ale opuściliśmy Ker-Paravel.

Teuss mówił, że tak musimy, a przy okazji ciągle powtarzał mi iż rodzicom nic nie grozi, a także byli świadomi że taka sytuacja wreszcie nastąpi i wskazali mu dokładnie jak wówczas mamy się zachować. Oczywistym już dawno w ich mniemaniu było bowiem, że to właśnie on będzie mi towarzyszył, jako że całe moje życie był moim głównym opiekunem...

Choć tak właściwie jakoś mi to nie pasowało, bo w tych wszystkich zapewnieniach nie znalazło się żadne słowo wyjaśnienia dotyczące tego czemu w ogóle się to działo. Znowu okazywał się wyjątkowo oszczędny w słowach. Jedynie obiecał mi, że gdy dotrzemy do zaprzyjaźnionej Archenlandii będzie tam na mnie czekał list z wyjaśnieniem od rodziców - bo im również z jakiegoś absurdalnego powodu miało nic nie grozić - byli tego przekonani nie opuszczając stolicy i w całym skomplikowanym planie zakładając, że gdy sprawa ucichnie będę mogła powrócić do nich, do swojego państwa, do namiastki tej dotychczasowej rzeczywistości.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz