XCVII. Pozorna akceptacja

260 17 46
                                    

Czułam, że z daleka zwracałam uwagę. Spojrzenia wszystkich uzbrojonych mężczyzn kierowały się w moją stronę i szczerze nie mogłam się temu dziwić. Definitywnie się mnie tu nie spodziewali, szczególnie pod chorągwią narnijską i to w tym wypadku dość specyficzną.

Niewątpliwie - dla wielu z nich moja historia zakończyła się prawie pięć lat temu, w momencie mojej nagłej ucieczki z Ker-Paravelu.

Trochę więc byłam duchem - pewnie jeszcze bardziej zdrajcą albo zagrożeniem, lecz w tym momencie nie podnosili na mnie rąk. Zresztą jakby spróbowali, miałam za plecami przynajmniej kilkudziesięciu równie gotowych do walki wojów, którzy po latach uciemiężenia przybyli ze mną na stały ląd, jako pierwsi upatrując sobie we mnie kogoś innego aniżeli wroga.

Szkoda tylko, że aby się tak stało musiałam odnieść dość spektakularny triumf nad pełną łusek bestią...

Chociaż skutek był tego warty, bo gubernator Samotnych Wysp po tym oddał się pod moje dowództwo, co stanowiło fenomen jako że nie tylko byłam w młodym wieku, to jeszcze wygnaną i nieszanowaną kobietą. Widząc do czego byłam zdolna, zaryzykował sprawiając że wreszcie w siebie uwierzyłam i po paru tygodniach odbudowy wysp, a przynajmniej odtworzenia floty, wyruszyłam wraz z nowymi kompanami na stały ląd, w pierwszej kolejności zmierzając do bliższego Anwardu, aby poznać stan rzeczy.

Tam od żony, bratowej i bratanicy króla dowiedziałam się, że wszystkie moje słowa okazały się prawdą. Armia Archenlandii wyruszyła na swoje południowe granice, aby stawić opór Kalormeńczykom, podczas gdy Narnijczycy dokonywali ruchów na dalekiej północy, gdzie zbliżała się zdecydowanie znaczniejsza i dotąd wręcz niewykryta armia pewnej dość zachłannej kobiety w zieleni.

Prawdę powiedziawszy przewidywania były marne. Archenlandia musiała posunąć się do niezwykłych czynów i odeprzeć żądnych krwi mieszkańców południowego kraju. Po tym wedle optymistycznych założeń, siły Luny miały udać się na północ i wesprzeć Narnijczyków.

Ci wreszcie opanowali panujący w kraju chaos, doszli do ładu i wspólnego głosu, nie znali jednak faktycznej skali zagrożenia i potęgi pani która to występowała przeciwko nim - a co ważniejsze jak się okazało, zabrakło w ich szeregach najznakomitszej wojowniczki.

Symbolu ich wolności.

Belkis zniknęła bowiem niedługo po moim przebrnięciu pustyni. Nie było informacji, gdzie wielka Czarodziejka mogła się podziać, jednak zostawiła bez straży mityczne drzewo, co stanowiło niesamowite zagrożenie i to właśnie w jego pobliżu odbywały się obecne ruchy, związane z zbliżającym się starciem, którego dodatkową intencją mogło być także naruszenie rośliny.

Biorąc do siebie wszystkie te fakty, podjęłam wówczas odważne decyzje, posyłając większość towarzyszących mi mężczyzn do Luny. Próbowałam podobnie zrobić w przypadku Teussa, jednak ten odmówił współpracy, woląc pozostać przy mnie czemu nieszczególnie się dziwiłam i w ostatecznym rozrachunku woląc pozostać przy mnie. Tak naprawdę mimo niesubordynacji, byłam mu wdzięczna, zgarniając wtedy wciąż oczekującą na mnie Ashe i wyruszając w podróż ku północy w dość morderczym tempie. Niesamowicie liczył się czas i finalnie okazało się, że z nim wygrałam.

Zbliżałam się do wielkiego pola bitwy dosłownie tuż przed jej rozpoczęciem. Wyłoniłam się zza wzgórza, co prawdopodobnie musiało robić niesamowite wrażenie zarówno na armii narnijskiej, jak i tej ogarniętej siłą Pani w Zieleni. Na mnie robiło jednak największe - patrząc na setki, a właściwie tysiące wojowników którzy czekali na oficjalny sygnał do rozpoczęcia straszliwej masakry, walki ponad siły kogokolwiek i próby rozstrzygnięcia losów tego świata, właściwie prawdopodobnie głównie z ambicji rządzących nimi.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz