LXXXI. Lodowy powrót

402 21 59
                                    

Zdawało mi się, że ciągle słyszę jego głos.

Nie potrafiłam jednak przyporządkować sobie do kogo on należał... Skąd właściwie pochodziły moje omamy i czy były spowodowane brakiem witamin przez żywienie się ciągle i wyłącznie często niedopieczonym mięsem, czy może okropnym zmęczeniem, a może całkowitym odmrożeniem, które cudem tylko nie doprowadziło jeszcze do stracenia przez kogoś z nas niektórych kończyn.

Liczne choróbska i praktycznie całkowicie zatkany nos, też mnie w tej jakże wspaniałej przygodzie nie wspierały.

Tak właściwie było źle. Naprawdę źle, bo dni przerodziły się już dawno w tygodnie i miesiące.

Straciłam zupełnie rachubę czasu, nie wiedząc ile ta cała ekspedycja trwała, jednak byłam pewna, że ten kogo chciałam ratować już przepadł, a jeśli coś miało przytrafić się Narnii, to również dawno to przegapiłam. To wszystko było taką głupotą - tak niepotrzebne.

Tylko w czworo każdego dnia dogorywaliśmy, nienawidząc siebie z każdą chwilą bardziej.

Od dawna nie rozmawialiśmy. Całe wieki nie było tu śmiechu, żartów, opowieści, a nawet narzekania Błotosmętka, który wrócił właściwie tej samej nocy której nas opuścił, a powód był błahy czyli pozostawiony, upolowany jelonek, którego nie chciał porzucić na zmarnowanie i przyniósł do naszego prowizorycznego obozowiska. Jego też już dawno zjedliśmy, tak jak ostatnie zapasy w postaci ususzonych węgorzy. Już rzadko trafiał się nawet jakiś ptak, którym mogliśmy się podzielić, przez co weszliśmy na etap coraz to bardziej rozpaczliwej głodówki, mieliśmy mało sił i ślimacze tempo w ciągłym marszu na północ.

Zima była sroga, była przekleństwem, zdecydowanie dając mi podobne odczucia do tych z którymi przez sto lat mierzyli się Narnijczycy wiele wieków temu.

Nienawidziłam tej sytuacji. Okropnie się czułam i bałam, każdej nocy bardziej gdy nawiedzały mnie nielogiczne sny, gdy nawiedzał mnie on.

Jeden i drugi.

A obaj w swych spojrzeniach mieli do mnie jakiś żal. Spowodowany tym że wahałam się między nimi? Że kochałam jednocześnie tego nie robiąc?

A może z innych pobudek, jak to że skazałam nas na śmierć?

Mogłam sobie w tym dopisywać tak naprawdę każde znaczenie, spodziewając się że i tak tych wątpliwości nigdy nie będę w stanie rozwikłać... Choć prawdę mówiąc, nawet na analizowanie nie miałam sił ani ochoty. Bardziej w tym wszystkim trwałam, godziłam się z tym jaka sytuacja była nam darowana.

Tak więc budziłam się w nocy nękana strachami, aby słuchać wycia gdzieś daleko. Dźwięki te dręczyły nas od wielu dni, śledziły praktycznie krok w krok uświadamiając że ktoś za nami podążał. Brzmiało to trochę jak skowyt wilków, ale jednocześnie nim nie było.

Byłam przekonana, że to właśnie odgłosy tych słynnych potworów, których tylko cudem do tej pory nie napotkaliśmy, a może chociaż ukróciliby nam te męki, na które nie wiedziałam czy bardziej skazał nas Aslan, czy ja. Czułam się jednak wyjątkowo winna, nie potrafiąc patrzeć na moich młodszych przyjaciół, którymi przecież chciałam się zaopiekować - a zrobiłam coś takiego.

Gdy wydawać by się mogło, że gorzej być już nie może, gdy odliczaliśmy już swoje ostatnie godziny, dość niespodziewanie ujrzeliśmy daleko przed sobą coś, czego nie widzieliśmy od miesięcy.

— Drzewa. — usłyszałam gdzieś obok siebie, sama ledwo będąc w stanie otwierać oczy przez śnieżycę, w której to tkwiliśmy właściwie od wielu dni. Serce zabiło mi mocniej, podobnie do wtedy gdy to identyczny szok i ekscytację przeżywałam po wielu dniach wędrówki przez ocean, gdy udało nam się wypatrzeć ląd.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz