CXXVII. Przywołane legendy

121 15 20
                                    

— Wika! — dopadło do mnie jak z drugiego pokoju, jak zza jakiejś bariery albo wypowiedziane mnóstwo jardów ode mnie, podczas gdy ciało odniosło zupełnie inne wrażenie, co mocno związane było konkretnie z wyraźnym dotykiem na moim ramieniu. Poskutkował tym że niespodziewanie zostałam podniesiona i zmuszona do siadu, wydostając się na powierzchnie.

Nie poczułam jednak, abym z czegoś się wynurzyła, a co najwyżej oddech stał się jakoś tam łatwiejszy i mogłam wreszcie nabrać do płuc mnóstwo powietrza, i to tak czystego jak nigdy wcześniej. Aż od razu zrobiło się jakoś lżej na ciele, a oczy automatycznie mi się otworzyły, aby pozwolić mi dać się ogarnąć ciepłemu zielonemu światłu, które pulsowało gdzieś sporo ponad moją głową. Dokładnie to gdzieś nad koronami drzew, które z tego punktu przypominały raczej majestatyczne freski wymalowane na wysokim suficie  - a to przez wzgląd na swój całkowity brak ruchu.

Byłam w dziwnym miejscu. Lesie. Pogodnym, błogim, a jakimś w tym nijakim i pustym, przesyconym niepokojem. Choć czy ostatnim to nie ja byłam z jakiegoś powodu odgórnie podburzona?

Skołowana spojrzałam na towarzysza, który z niewiadomego powodu wciąż trzymał mnie za ubranie, wyraźnie gniotąc moją kurtkę, dość brudną z kompletnie nieznanego mi powodu. Dopiero przecież wyszłam z wody, właściwie wciąż w niej siedziałam, to jakim sposobem piach na mnie pozostawał, a warstwy nie namokły robiąc się ciężkie?

Coś mi tu nie grało. Praktycznie wszystko. Znajome i oczywiste prawa fizyki nie współpracowały z tym co wokół się rozgrywało.

— Jaka Wika? — spytałam po dogłębnym przenalizowaniu sobie sytuacji, zaraz wyłapując dość skonfundowane spojrzenie nieznajomego, który przez chwilę zamarł w bezruchu, aż wreszcie dość bezsilnie usiadł w klęku na swoich kończynach. Szybko odkryłam, że okazywał się równie zagubiony co i ja.

— Właściwie nie wiem. — przyznał ze szczerością i rozejrzał się po dziwnym miejscu w jakim się znajdowaliśmy, czyli lesie przepełnionym kulistymi sadzawkami, jak ta w której wciąż siedziałam. Uniosłam dłoń, próbując nabrać na nią choć odrobinę dziwnej mazi, którą z błędem ktoś mógłby określić mianem wody. Ku mojemu niezadowoleniu ta, uciekła mi przez palce wydając się trochę za rozumna jak na element przyrody. — Nie wiem też gdzie jesteśmy. — dodał na co przytaknęłam, bo podobnie nie byłam w stanie nazwać tej lokacji.

Była to przestrzeń. Pogodna i jakaś życiodajna, a niezachwianie cicha, pozbawiona śpiewu ptaków, czy nawet bzyczenia robaków. Skądś jedynie roznosiły się niezidentyfikowane piski. Pojedyncze i nieregularne, zaburzające delikatnie tę harmonię - ewidentnie nie były z góry zaplanowane w tym perfekcyjnym ładzie.

— Ja chyba nawet nie wiem kim jestem. — zapewniłam, jednak niezaprzeczalnie jego zwrot wywołał we mnie jakąś reakcję. Poruszył na tyle moje serce, że coś zażarcie zaczęło mi wmawiać iż, w tym określeniu kryło się więcej niż mogłoby mi się wydawać, a chłopak nie bez powodu się tym posłużył. Wyglądał zresztą bardziej niż znajomo gdyż wydawało mi się, że nawet z daleka wyczuwałam pod palcami fakturę jego skóry, jakbym ją znała i ceniła ponad wszystko inne.

Zupełnie nie kojarzyłam. Wszystko zdawało się obce, niejako zamglone.

Młody mężczyzna uznał wreszcie, że nie możemy tak tutaj tkwić bez końca i podniósł się jako pierwszy aby wystawić do mnie dłoń, i także pomóc mi się wypionować. Dopiero wówczas zwróciłam uwagę, że nie byliśmy tutaj tak całkowicie sami, a tajemniczy dźwięk pochodził z logicznego źródła. Przez równo przystrzyżoną trawę przedzierało się kilkanaście świnek morskich obwiązanych kolorowymi i postrzępionymi wstążeczkami. Oprócz tego od razu w oczy rzucały się dwa konkretniejsze spore pasma płacht.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz