Noc ognia

391 27 2
                                        

Mijały dni w spokoju, przez miesiąc nic się nie działo. Nie robiłam żadnego kroku w stronę Setha ani on w moją. Było mi dobrze z tym, że nic nie robił. Nie musiałam się martwić. Wystarczyło trzymać fason do końca tej wyprawy i być chłodną dla niego. Po powrocie mogłam leżeć miesiącami na kanapie z lodami i gorącym kakaem w towarzystwie Woodyego Allena, Audrey Hepburn, Emmy Stone, Zaca Efrona i Ryana Goslinga. I przeżywać stratę tego "jedynego" co było dla mnie gorsze od śmierci. W sumie w tej sprawie głównie chodziło o śmierć. Jego śmierć. Gdyby nie musiał umierać, moglibyśmy być razem wiecznie. Ale nie, odrzuciłam tę myśl smętnie kręcąc głową. On jest śmiertelnikiem, błąd tkwi w jego psychice. Nie pojmuje wieczności. Kochałby mnie 100 może nawet 1000 lat. Ale na tym skończyłby się nasz romans. Paprot żył wiecznie, lecz pozostał młody umysłem. Dla niego rok był jak dzień, podobnie dla mnie. Jak ma się rok w odniesieniu do nieskończoności? Jak sekunda. A dla Setha, nawet gdyby uczynić go nieśmiertelnym, rok był bardzo długi. Dla niego rok był jak dla mnie sto lat. I nie poradzę na to nic. Bo stary umysł w młodym ciele.... nie, nie mogłam mu tego zrobić. Westchnęłam. Idący koło mnie Tanu zerknął na mnie -Wszystko w porządku?

~Cholernie tak, muszę właśnie odrzucić i zapomnieć miłość mojego hujowego życia, bez której cały wszechświat nie ma dla mnie sensu. Ale jest dobrze, taaak, jest kurwa dobrze.

Ale zamiast tego:

-Mhm, zamyśliłam się trochę. Nic więcej- posłałam mu mały lecz pewny siebie uśmiech, żeby przekonać go w tym potwornym kłamstwie.

-Ok- skinął głową i odwzajemnił uśmiech z jeszcze większą mocą, wkładając w to ciepło i miłość.

Tak okropnie się czułam okłamując  go. Byliśmy dla siebie jak brat i siostra. A przez tą cholerną wyprawę zaczęliśmy się od siebie oddalać. Nie było miejsca ani czasu, w którym moglibyśmy porozmawiać na osobności. Nie zamierzałam rozmawiać przy innych ani wzbudzać ich podejrzeń odchodząc na bok z przyjacielem. Jedynym wyborem było właśnie to; kłamstwo i późniejsze wyznanie tego co czuję. Może w sumie i dobrze się stało? Nie powinnam obciążać Tanu dodatkowym ciężarem, wystarczy to miejsce i naszyjnik, aby wyprawa była dość ciężka. Nie musiał martwić się dodatkowo moją psychiką. Westchnęłam. Czemu to zawsze muszę być ja?

¤¤¤¤¤¤¤¤¤

Położyliśmy się już, a ja od godziny próbowałam zasnąć, gdy poczułam coś zbliżającego się w moją stronę. Udając sen, bardzo powoli sięgnęłam po miecz. Później przesunęłam się w stronę, z której zbliżała się ta istota i w spokoju czekałam aż podejdzie na tyle blisko, abym mogła ją zabić lub przegonić. Tuż nade mną zawisł cień. Po nim nadeszły następne i następne, zaczęły otaczać mnie ciaśniej i ciaśniej. Na szczęście uwzięły się tym razem tylko na mnie. Podejdźcie bliżej skur... I nie dokończyłam tej jakże pięknej myśli, gdyż w tej samej chwili z ciemności wyłoniło się czarne ostrze, chcące obciąć mi głowę. Przeturlałam się w bok i wstałam, przy okazji przecinając wszystkie cienie po prawej w pół. Gdy byłam już na nogach, ostrze znów wystrzeliło w moją stronę zrobiłam zręczny unik i lekko jak sarna wyskoczyłam do góry. Na brzęk wysuwanego drugiego miecza z pochwy parę osób obudziło się, tylko po to by zobaczyć odbijające się miecze, a potem ścietą głowę cienia którą odebrałam mu szybkim ruchem prawej ręki. Reszta cieni rzuciła się na mnie, część myślami, część ostrzami. Podświadomie dziękowałam tym pizdom za sparaliżowanie reszty moich towarzyszy. Z cieniem nie walczyło się łatwo, nie chciałam, żeby ktoś został ranny. Gdy cienie stłoczyły się wokół mnie zakręciłam się wokół własnej osi, trzymając miecze po bokach, tak że kręcąc się tworzyłam jakby kolczastą beczkę. I jako ta beczka wybiłam pięć cieni. Nadlatywały kolejne, nie wiedziałam skąd się biorą, szczerze nie obchodziło mnie to szczególnie ile ich było. Nosiłam w sercu ocean furii i smutku do losu, o Setha, a teraz nadarzyła się idealna okazja wyładowania tego na tych pierdzielach. Kręciłam młynki, cięłam i pchałam jedną ręką, odbijając ciosy drugą. Uwielbiałam walczyć na dwa miecze. To dawało swobodę. Moje ruchy były naturalne i przemyślane, a przy tym się nie meczyłam, zabijając po kolei wrogów. Cienie napierały na mój wewnętrzny mur z pełną siłą. Odpierałam ich ataki raz za razem kolejną falą gniewu. Walczyłam zaciekle i długo, i choć nie czułam zmęczenia zrozumiałam, że tracę tylko czas urzerając się z tymi pokrakami. Musiałam jakoś to zakończyć. Ognisko lekko się żarzyło. Podpaliłam je na nowo lekkim podmuchem wiatru. Niby cofając się pod wpływem ataku doszłam do ognia. Chwyciłam płonący konar, zastąpiając nim miecze. Załapałam go mocno i choć parzył mi skórę na dłoniach bardzo boleśnie, targnęłam się z nim na cienie. Niczym maczugą czy toporem, zamachałam nim wysoko nad głową i przecięłam nim w pół jednego z cieni, ten w ogłuszającym pisku spalił się doszczętnie. Nie wiedziałam, że cienie są łatwopalne. Uśmiechnęłam się szeroko. Zabawę czas zacząć. Rzuciłam konarem w zbliżającego się cienia i mocno stanęłam na ziemi. Zaczęłam podnosić ogień z ogniska powietrzem, równocześnie dwojąc go i trojąc. W końcu uzyskałam długi strumień płomienia. Zalałam nim wszystkie cienie, ze szczęściem witając spokój w moim umyśle i koniec tej bezsensownej walki na myśli. Potem skrzywiłam się, gdy dobiegły do mnie wrzaski płonących cieni. Uśmiechnęłam się złowieszczo. Sama pokonałam grupę cieni z Pustkowia Miterniol. Jednak ma się za coś ten tytuł "Niezwyciężonej". Czując satysfakcję po wygranej zmniejszyłam ogień i położyłam go z powrotem na gałęziach, tam gdzie płonąć powinien. Wszyscy już byli oburzeni i ruchomi. Patrzyli na mnie z otwartymi ustami. Zamknęłam wszystkie otwory gębowe masą powietrza, po czym jakby nigdy nic położyłam się na posłaniu, by do końca nocy cieszyć się snem.

Saina WattersonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz