Spokój

276 18 0
                                        

~SAINA~
Metr 67 centymetrów. 48 kilo. Zero cellulitu. Zero tłuszczu. Zero sylikonu. Zero botoksu. Wysportowana. Zadbana. Brązowe, długie włosy. Karmelowe oczy. Wielkie usta. Mały nos. Perfekcyjna cera. Duże cycki. Jędrny tyłek. W miarę długie nogi. Zabawna. Urooooocza. Miła. Z klasą.

Zatopiłam nóż w bananie. Wciąż przeżywając rozstanie z Pierrem. Dwa miesiące temu.
Weszłam do mieszkania, które kupił dla nas. Siedział przy stole nerwowy. Byliśmy ze sobą miesiąc. Miesiąc względnego spokoju. Dobrego snu. Zrozumienia. Ukojenia. To był dobry i miły miesiąc. Usiadłam naprzeciwko niego.
~Zakochałem się.
Uniosłam brew. We mnie? Pomyślałam naiwnie.
~Saina, ja przepraszam. Zakochałem się.
Patrzę na niego pusto, nie rozumiem.
~Kto? ~słyszę własny głos.
Wyjmuje telefon z kieszeni i pokazuje mi zdjęcie. Biorę jego komórkę do ręki i zgniatam ją. Jak puszkę po napoju. Wstaję i rzucam w niego zgniotkiem.
~Dobrze. Znajomy przyjedzie po moje rzeczy jutro. Życzę wam szczęścia. Miłego pieprzenia z tą lafiryndą. Oby miała rozstępy po ciąży.
Uśmiecham się do niego promiennie, ale staram się jak tylko mogę nasycić moje oczy nienawiścią. Odebrał mi spokój, który dzięki niemu odzyskałam. Dwoma słowami. Nienawidziłam go. Odwracam się i wychodzę, starając się wyglądać jak najseksowniej, żeby huj widział co stracił. Idzie za mną, łapie mnie za rękę. Nieodwracając się kopię w jego kroczę jak najmocniej ostrą szpilką buta.
~Saina... ~ dyszy stłumionym głosem po takim ciosie.
Idąc dalej dumnie przed siebie, pokazuje mu środkowy palec i cedzę przez zaciśnięte z bólu zęby:
~Idź się pieprzyć... Pierre~ prycham, ostatnie słowo niemal wypluwając.
Idę dalej, wsiadam w samochód na parkingu podziemnym i jadę do Baśnioboru. Dopiero, gdy odnajdują mnie pomocne ramiona Kendry pozwalam łzom upłynąć.

Dowiedziałam się o niej wszystkiego. Śledziłam ją. Chciałam się dopatrzeć w niej jakiejś wady. Czegoś beznadziejnego. Czegoś co tworzyłoby z niej kogoś 100× gorszego ode mnie. Nic. Była idealna. A ja kroiłam banany na śniadanie. Kroiłam cholerne banany, bo musiałam zrobić śniadanie dla wszystkich. Gotowałam na zmianę z Leną. Często też bywało tak, że ona robiła obiad, a ja deser. Moje ciastka były rozchwytywane. Pieczenie dawało mi jakąś uciechę. Pocieszało. Odrywało od bólu. Tak jak Pierre.. - pomyślałam i miałam ochotę zabić własne myśli, gdy łzy znów napłynęły mi do oczu. Chwyciłam nóż oburącz i wbiłam go mocno w deskę, będąc wściekła na cały świat, a najbardziej na siebie samą. Szkoda tracić łez na debila. Nie ma co płakać. Żałosna jesteś. Ile Ty masz lat co? 5 czy 5 tysięcy? Weź się ogarnij. Próbowałam się naprawić. Takie myśli były dla mnie jak kubeł zimnej wody. Lecz tak samo jak zimna woda, wywoływały krótki szok, by potem pozwolić wrócić organizmowi do normalności. Dałam więc łzom upłynąć, jednocześnie klnąc pod nosem na własną głupotę. Zaczęłam smażyć placki z bananami w karmelu. Nagle usłyszałam kroki na schodach. Otarłam łzy, patrząc pusto w patelnię. To był Seth. Poznałam po tempie i odgłosie kroków. Tylko on tak chodził. Smażyłam dalej, nie dając po sobie poznać smutku.
- Co tam dziś smażymy?- spytał tym swoim rozespanym słodkim głosem. Miałam ochotę się do niego przytulić. Wiedziałam, że to zakazane. Mogliśmy jedynie stykać nasze dłonie razem przy podawaniu sobie przedmiotów. Każdy bardziej intymny dotyk odradzał nasz ból na nowo. A my musieliśmy udawać, że bo nie ma.
-Banany w karmelu z plackami-stwierdziłam pełnym obojętności głosem. Seth gwizdnął cicho na te słowa. Moich uszu doszedł szmer, gdy usiadł na krześle. Poczułam jego wzrok na swoich plecach. Przymknęłam oczy, próbując zapanować nad nową falą płaczu, która uwięzła mi w gardle. Zacisnęłam zęby, tak mocno, że poczułam kruszące się koronki na trzonowcach. Cholera. Musiałam zacząć bardziej uważać z używaniem siły. Kiedyś sobie coś zrobię, jak tak dalej pójdzie.
-To bezmyślny bogacz i niewyobrażalny dupek, nie zasługuje nawet na sekundę myślenia o nim, a co dopiero na Twoje łzy. Musisz przestać o nim myśleć, to nie ma sensu, wierz mi. Nie powinnaś płakać przez takiego huja, nie powinnaś nigdy płakać. Zasługujesz na o wiele lepszy los, niż na lata spędzone na opłakiwaniu jakiegoś gnoja. Nie jest Ciebie wart i nawet nie zdaje sobie sprawy ile stracił.
Mrugnęłam dwa razy jak ogłupiała. To był Seth. To był człowiek, który znał mnie na wylot. Który bez trudu odgadł, że coś jest nie tak i co to. I wiedział co mi powiedzieć. Z drugiej strony chciałam go zabić, gdy poczułam uderzenie bólu w sercu, po tym co powiedział. W jego słowach było tyle miłości, a ostatnie zdanie zapadło mi w pamięć na zawsze. Tyle dla niego znaczyłam. A on dla mnie nawet więcej. Obróciłam się i posłałam mu niepewny uśmiech, przez łzy.
-Dziękuję, ale nie myślałam o nim- skłamałam, nawet nie wiem czemu.
-Obydwoje wiemy, że to kłamstwo- spojrzał mi pewnie w oczy, siedząc prosto. Kiwnęłam głową i spojrzałam na patelnię, żeby otrzeć łzy.
-Dziękuję, naprawdę mi pomogłeś- zatopiłam się w jego głębokich jak studnie źrenicach. Uśmiechnął się lekko, a ja z chęcią odwzajemniłam jego gest. Wróciłam do smażenia placków. Po paru kolejnych minutach były gotowe. Położyłam talerz z potrawą na stole i usiadłam naprzeciwko zaklinacza cieni.
-I na dodatek stopy mu śmierdzą-zmarszczyłam nos nabijając się z byłego.
-A z ust jak mu wali, okropność!-zawtórował mi Seth. Roześmiałam się.
-I zero kultury przy stole. Widziałaś jak siorbie?! Coś obrzydliwego- żartował dalej widząc, że to mi pomaga i zmienia atmosferę na lepszą. Wymienialiśmy raczej niemiłe stwierdzenia na temat Pierra i skręcaliśmy się ze śmiechu. Przestaliśmy na chwilę, by zaczerpnąć powietrza i z naszych ust wydobyły się równe westchnienia. Zachichotaliśmy równo. Oparłam się czołem o blat stołu, Seth ułożył głowę na położonych na drewnie rękach. Po chwili podniosłam głowę. Jego twarz była bliżej niż się spodziewałam. Popatrzyłam z rozmarzeniem na jego usta. Idealna chwila na pocałunek. Uśmiechnęliśmy się do siebie ciepło. Przygryzłam wargę i poczułam się jakbyśmy było parą. Usłyszałam kroki na schodach. Spojrzeliśmy sobie raz jeszcze w oczy. Nie byliśmy razem i nie mogliśmy być. Za to nareszcie, po 1, 5 letniej przerwie znów odrodziła się między nami jakaś delikatna wiązka przyjaźni. Odchyliliśmy się na siedzeniach i do kuchni weszła Ruth. Powoli zabraliśmy się za śniadanie, w nareszcie dobrej atmosferze. Poczułam, że nareszcie odnalazłam mały spokój i wiedziałam, że tej nocy będę już spała dobrze. I nie potrzebowałam do tego żadnego faceta.

Saina WattersonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz