Rozdział 33

880 68 16
                                    

MIESIĄC PÓŹNIEJ

Pov. Peter Parker

— Siema Spizzy — rzucił Jack - dwudziestoparolatek, który prowadzi dobrze prosperujący bar na dole. Dzięki temu, że mieszkam w tej dziurze, a bardziej nad nią, mogę cały czas upychać ludziom dragi. Ułatwia mi to moją pracę, a zwłaszcza gdy nie chce mi się iść na jakąś menelnie.

— Umieram — jęknąłem siadając na stołku barowym naprzeciw mężczyzny. Było ledwo po północy, a ja już nie miałem siły upychać ludziom towaru. Zeskanowałem wzrokiem barmana. Był to szatyn o czarnych, wręcz hipnotyzujących oczach. Był sporo wyższy ode mnie. Miał na sobie czarną koszulę i czarne eleganckie spodnie. — Coś ty się tak odwalił? Królowa przyjeżdża?

— A co podnieca cię to? — wyszczerzył zęby.

— Pewnie, podniecają mnie alkoholicy, nie wiedziałeś? — prychnąłem.

— Przypominam kto ma towar za parę baniek w mieszkaniu — wzruszyłem ramionami. — I pewnie przy sobie.

— Taka praca — westchnąłem. — A przy sobie już nic nie mam, te hieny z Brooklynu wszystko wyjebały.

— Od kiedy ty się na Brooklyn wozisz?

— Rozkaz Smitha.

— Zmienia to postać rzeczy — mruknął. — Właśnie miałem ci życzyć gratulację — posłałem mu zdziwiony wzrok. Co, że jeszcze się nie zaćpałem? — Mija pierwszy miesiąc dziś, a ty masz już całe Queens pod sobą.

Zapomniałem całkowicie, że miesiąc już tu siedzę. Czuję się jakbym robił to całe życie.

— Łatwizna — rzuciłem.

— Kieliszek na koszt firmy? — spytał przygotowując dwa naczynia.

— A kiedykolwiek nie było na koszt firmy? — zaśmiałem się, widząc jak szatyn nalewa do kieliszka czystej wódki.

Nienawidzę jej. W dodatku, jakbym popił stracił bym w oczach wszystkich. I to tylko przez głupi i obrzydliwy kieliszek czystej wódki. O smakowej nawet nie ma mowy.

— No to co — objąłem pełne naczynie opuszkami palców i stuknąłem się z mężczyzną. — Za sukcesy.

— Za sukcesy — powtórzyłem następnie zerując zawartość kieliszka. Powstrzymałem skrzywienie przez gorzki smak, a następnie wstałem powoli z mojego miejsca. — Lece po towar, mam jeszcze gruzy do oblecenia.

— Pewnie, trzymaj się spizzy.

Posłałem szatynowi uśmiech i schodami popędziłem do siebie. Po chwili już poczułem okropny ścisk w brzuchu. Z niewielkim grymasem wszedłem do swojego 'mieszkania' i zamknąłem drzwi. Wszedłem do łazienki podtrzymując się jednej ze ścian. Spojrzałem się w lustro. Było okropnie. Jak sprzed tym jak znalazłem się w wieży. Blada i sucha skóra, włosy przerzedzone i cienkie, tęczówek nie było widać przez zbyt duże źrenice. Ciało wychudzone przez brak apetytu.

Podciągnąłem czarną bluzę, aby zobaczyć mój brzuch. Było całe w fioletowych plamach. Drżącymi opuszkami palców dotknąłem siniaków, na co syknąłem. Mimo w miarę dobrego uwarunkowania jakie zapewnił mi Smith, dalej nie powstrzymuje się od przemocy. Jednak co ja teraz zrobię? Avengersi mnie nie pamiętają, a moich chłopaków nie mogę narażać, więc zerwałem z nimi kontakt. Już nie chodzi nawet o Smitha, który może się do nich dobrać, większość dzielnicy na mnie poluje, chcąc znaleźć mój słaby punkt pod względem bliskich mi osób. Takich nie ma, a boją się wystartować do mnie.

Nikt z moich ludzi, czy wrogów nie wie, że zostałem zmuszony. Nie wie, że Smith się nade mną znęca. Nie znają mojej słabej strony. Nie znają przeszłości. Znają zimnego dupka, który ma wyjebane na innych. I tak też powinno zostać. Bo taki po części się stałem. Udawanie twardego i bez zbędnych uczuć, zmieniło w bycie oschłym. 

Dzieciaku, przestań | IrondadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz