Rozdział 43

785 63 49
                                    

Ach duszyczko, jak żeś się tak pogubiła? Tam, w tych brudnych od kłamstw ulicach. Tyle tu duszyczek, ale twoją anioły najbardziej potępiły. Duszyczko, co się kryję pod tą maską? Czemu jej tak strzeżesz? Czemu te kwiaty rosnące, nie przynoszą ci szczęścia?

Ach no tak, ty nie jesteś już duszyczką, piękną i niewinną.

Jesteś duszyczką z krwią na rękach.

I dalej biegniesz z dumą po kolejną krew.

Jesteś brudna, zhańbiona, okrutna, ty niegodziwa duszyczko.

A duszyczko, co by było, gdyby ktoś cię uratował?

Dalej byś zechciała  brudnej krwi?



Ach, te Nowojorskie ulice.

Słońce uciekło gdzieś w swoją dalszą podróż, a raczej Ziemia uciekła od niego, aby zastąpił go ciemny księżyc. Obywatele wraz z zachodem ogromnej gwiazdy zaczęli spełniać wieczorne rutyny. Wrócili z pracy, zjedli kolację i położyli się do wygodnego łóżka, o którym marzyli od samego wyjścia spod pierzyny.

 Ale nie wszyscy.

Nowojorskie ulice były pokryte mrokiem już od paru dobrych godzin. Przejawiały się na nich jedynie lampy od pędzących samochodów, które w nieznanym innym celu przemierzały drogi tego pięknego miasta. Księżyc, który dziś chełbi się cudną pełnią również pomagał oświetlać te brudne od przestępstw ulice. Chodniki stały się opustoszałe, jakby żywa dusza, nigdy tamtędy nie kroczyła. O uszy odbijał się jedynie cichy, lecz uspokajający szelest drzew spowodowany przez ciepły wiatr, który zaszczycił mieszczanin swoją obecnością.  Coraz więcej światła uciekało, przez co zastępował go mrok. Księżyc w tym mieście skrywał wiele przerażających tajemnic. Jak ta para dzieciaków w uliczce, którzy wpychają sobie nawzajem magiczny biały proszek, gdy ich mama zasnęła ze spokojną głową, myśląc, że ich pociecha jest u zaufanego kolegi. Bądź, ten mężczyzna, który właśnie śledzi bezbronną kobietę, w celu zarobieniu na niej paru marnych groszy. Albo ten chłopak, który leży zakrwawiony, przez kilku bandytów.

Ach, te dusze na Nowojorskich ulicach.

Niektóre z dusz odnajdują się  w mroku miasta. Czują w nim żywioł. Czują jakby był stworzony dla nich. Czują jak ich sumienie ucieka gdzieś  wraz z moralnością, gdy Słońce zajdzie, a pojawi się księżyc. Czują się cholernie dobrze, tu gdzie są. To co robią. Sprawia im to satysfakcję. Czują jak mrok unosi ich marne duszę, zostawiając w tych tajemniczych ulicach ich ciała, które z powrotem powstaną, gdy niebo oświetli kłamliwe miasto. Bo tylko one mają jakiejś ograniczenia, których rządna dusza nienawidzi. Tylko prawo im to zakazuje, a Nowojorczycy tak go nienawidzą. Tej niepotrzebnej moralności, która prawdę mówiąc, istnieje tylko ze względu na prawo.  Dlatego ludzie tak kochają mrok na ulicach. Bo mogą zrobić coś w mroku, co w świetle słońca było by skazane. Bo mrok to każdego przyjaciel.

Między chowającymi się w mroku dzieciaków, a mężczyzną próbującym zarobić parę groszy na cudzym nieszczęściu, jest on. Ten, który w mroku nie czuję się jak w domu, tylko jak w środku swojego, jakże zniszczonego wnętrza. Ten, który z mrokiem nie jest jak rodzina, on w nim żyję. Czuł jak mrok go przesiąka. To nie był już cichy szelest zaginionej duszyczki. Zaginionej duszyczki, która znalazła się tam, na Nowojorskich ulicach, bo chciała spróbować narkotyków, tym samym niszcząc sobie życie. Oh, to na pewno go nie określało. Znalazł się tam, bo musiał. Mrok go wziął do siebie, jak młodszego braciszka, którym się musi zaopiekować. Sam się z nim połączył. Sam chciał, aby ten go przesiąknął. Bo on to cholernie kochał. Kochał czuć to w swoich żyłach. Kochał, czuć moc rozkazu, dzięki, któremu mógł znowu się połączyć z ciemnością.

Dzieciaku, przestań | IrondadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz