Rozdział 56

559 49 22
                                    

Tydzień później

Pov. Peter Parker

Krew. Czuję ją. Jej nieciekawy zapach rozlewa się po moich zniszczonych nozdrzach. Wdycham ją jak najczystsze powietrze. Bo takie jest, taka jest dla mnie krew. Odchylam głowę, aby czuć jak przyjemny chłód wiatru styka się z moim karkiem, na co przyjemne ciarki przechodzą przez całe moje ciało. Wdycham głośno ostatni raz powietrze, aby leniwie uchylić powieki.

Rozglądam się uważnie. Nie ma tu nic. Nie widzę nic. Zawsze coś widziałem, zawsze widziałem cokolwiek. Marszczę niepewnie brwi, zaczynam iść. Niepewnie stąpać po podłodze, czuję jak po niej idę, lekko, lecz głośno. Słychać było tylko moje niepewne kroki. Chodziłem na palcach. Nagle czuję coś pod stopą. Staję w miejscu, lecz nadal nic nie widzę. 

Zapalił się reflektor. Żółte, ciepłe światło spływało po moim ciele, odzianym w czarny przyległy strój. Tak dobrze mi znany. Tyle wspomnień z nim. Krzyków, ofiar, krwi. Ponownie zmarszczyłem brwi, dlaczego go mam na sobie? Dostrzegłem moje ręce. Rozszerzyłem oczy, czując jak zaparło mi dech w piersiach. Szkarłatna ciecz. Krew. Czemu na nich jest krew? Kogo to krew? Moja krew?

W jednej chwili usłyszałem odgłos klaskania. Obróciłem się wokół własnej osi. Nie było tu nikogo. Słyszałem tylko ten przeklęty odgłos odbijania się o siebie dwóch dłoni. Nagle zza cienia wyszedł mężczyzna ubrany w mundur Hydry. Granatowy kolor dopasowywał się do bladej skóry jednego z żołnierzy. Jak zawsze z kamienną twarzą musiał się prezentować. Czemu nie mogłem być idealny jak on? Czemu nie jestem w stanie nikogo zadowolić?

Rozszerzyłem oczy ze zdziwienia, zdając sobie sprawy co to za żołnierz organizacji. Czując jak dech zapiera i obezwładniająco zatrzymuje się w piersiach. Smith. Największy mój koszmar. Zacząłem panicznie kręcić głową, nieśmiało cofając moje kroki.

— Brawo broń numer sto czterdzieści jeden — rzekł, w przywódczy sposób, zadzierając głowę do przodu. Jego wzrok był chłodny, jak zawsze. — Spełniłeś rozkaz. Jak należy.

— Co? — szepnąłem, marszcząc brwi. Przecież już mnie nie ma w Hydrze, przecież ja.. ja już nie morduje. Ja już nie mam dłoni skażonych krwią. To przeszłość. To było kiedyś.. — J-jaki rozkaz?

Mężczyzna zaśmiał się cicho, kiwając lekko głową. Powoli do mnie podszedł, a w moich uszach odbijał się jedynie dźwięk wojskowych butów odbijających się o podłogę. Schyliłem głowę do przodu, czując jak mój oddech drży. Smith złapał mnie za podbródek przez silne dwa palce, podnosząc powoli moją brodę. Przełknąłem głośno ślinę, patrząc się na niego nie zrozumiale.

— Niezmiernie mnie cieszy twój.. brak empatii — uśmiechnął się. — Szczerze sądziłem, że wymiękniesz — odszedł ode mnie, zakładając dłonie za plecy. — Ale przynajmniej wiem, że jesteś oddany Hydrze. Jesteś doskonałą bronią Hydry eksperymencie numer sto czterdzieści jeden.

Umundurowany stanął parę metrów ode mnie. Kopnął w jakąś rzecz, a na jego twarz uformował się zwycięski uśmiech. Spojrzałem niezrozumiale na podłogę. Nagle poczułem jak moje serce przestaje bić, a wszystko wokół ucichło. Moje dłonie zaczęły się niekontrolowanie trząść.

To był.. pan Stark.. on był..był..martwy..

Nie, nie.. on nie mógł.. ja nie przeżyje bez niego.. nie dam rady..

Uklęknąłem od razu obok niego, biorąc jego zimną twarz w moje drżące dłonie.

— K-kto to zrobił? — zapytałem z wyczuwalny strachem w głosie.

Dzieciaku, przestań | IrondadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz