Rozdział 17

1.9K 127 15
                                    


Pov. Peter Parker

Ciemność. Po prostu ciemność.

Jest gdy zamykasz oczy, gdy jesteś w ciemnym pokoju. To dlaczego ona tu jest? Przecież jej nie było.

Poczułem na moim karku lekki, a zarazem nadzwyczajnie zimny powiew wiatru, który przyprawił mnie o dreszcze. Czemu w tej ciemności wieje wiatr? Czemu ja jestem w tej ciemności?

Ciemność i niepokój.

Te dwie rzeczy chodzą zawsze parą. Bynajmniej - w moim przypadku. Nie pamiętam, kiedy zastałem ciemność i nie miałem w sobie ogromnego uczucia niepokoju, który ściskał wręcz moje gardło, odbierając mi tlen. Tak jak teraz.

Cisza.

Rzadko kiedy ją miewałem. Nie pamiętam kiedy ją miałem. Nawet kiedy stoję na dachu ukochanego wieżowca z widokiem na piękny Nowy Jork nie zastaje ciszy. Pomijając pojazdy, które ciągle przewijają się przez ulice zatłoczonego miasta nawet w nocy, to te głosy nie dają mi ciszy. Te głosy w mojej głowie nie dają mi tej przeklętej ciszy, której tak pragnę. Nie chcą się zamknąć. Nie chcą. Nie chcą..

Teraz ich nie ma. Nie ma nic. Nie ma aut przemierzających ulice. Nie ma odgłosów natury - nie ma wiatru, nie ma szelestu drzew. Nie ma dzieci z sierocińca drących się  wniebogłosy. Nie ma rozmowy z drugiego końca ulicy przez mój przeklęty nadludzki słuch. I nie ma głosów. Bez nich jest pusto.. jestem wolny, ale nie czuje się taki. Czuję się.. źle. Czuję jakby wszystko we mnie umarło, nawet te cholerne głosy. Jest tylko przyspieszone bicie serca i nierównomierny oddech.

I niepokój.

Teraz to on jest moim towarzyszem.

Szedłem. Szedłem w ciemność. Nie wiedząc po co. Nogi mi kazały. Nie głosy. Nogi. Nogi mogą kazać? Są częścią mnie. Przecież mam nad nimi kontrolę. Są moje.

A może nie są moje? Może nie mam nad nimi kontroli? W końcu jaka pewność, że mnie w ogóle chcą? Przecież nikt mnie nie chce. Nikt ani nic. Nawet głosy mnie nie chciały, cóż za ironia. Również ich nie chciałem. Ale, że coś czego nienawidzę mnie nawet nie chce jest.. dziwne. Nie znajome. Miałem nad tym wybór? Przecież to nie był wybór. One miały, ja nie.

 Przecież to one miały mnie zniszczyć.

— Nie one Peter — usłyszałem głos. — To ty masz siebie zniszczyć.

Poczułem nagłe złapanie za gardło. Ktoś mnie dusi. Nie mogę nabrać powietrza.

 Duszę się.

 Duszę się..

 Duszę się...

— Pete, pete, pete — zaśmiała się postać dalej nie dając mi dostępu do tlenu. — Czemu dalej męczysz innych swoją osobą? Po co im to?

— Kim jesteś? — spytałem cały czas walcząc o dostęp tlenu.

— Nie pamiętasz mnie kochanie? — ujrzałem twarz. Twarz osoby, którą kochałem ponad życie. Twarz osoby dla której mogłem zabić. Twarz dla której postarałem się za mało. Nie byłem wystarczający. Jaki ze mnie superbohater jak nawet jej nie mogłem ocalić? — Petey, zabiłeś mnie. Swoją ciotkę. Tyle dla ciebie poświęciłam. Zasługujesz na to. Zasługujesz cholernie na to.

— Zabij mnie — wydusiłem ostatnimi pokładami tlenu.

— Nie. Musisz cierpieć! — kobieta rzuciła mną o podłogę.

Dzieciaku, przestań | IrondadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz