6. Mroczny znak

45 7 0
                                    

Tylko nie mówcie matce, że się zakładaliście — upomniał pan Weasley bliźniaków, kiedy schodzili powoli po wyłożonych purpurowym dywanem schodach.

— Nie martw się, tato — powiedział wesoło Fred — mamy wielkie plany, nie chcemy, by nam skonfiskowano forsę.

Wkrótce wszyscy znaleźliśmy się w tłumie wypływającym ze stadionu i powracającym na pola namiotowe. Zauważyłam, że ojciec Draco rozgląda się za kimś, kto widocznie szedł dalej po jego prawej stronie, skinął mu głową, nachylił się do syna i przepychając się przez tłum zszedł samotnie. Draco wyszukiwał mnie wzrokiem, jednak tłum zdążył nas już rozdzielić. Złapał mnie dopiero przy wyjściu i odciągnął na bok.

— Możesz namówić Parkinsonów do powrotu do domu już teraz?

— Nie wiem, ale dlaczego?

— Cass — chłopak rozejrzał się nerwowo — uwierz, nie mogę Ci powiedzieć za wiele, ale... nie powinniście tu zostawać na noc, proszę, postaraj się ich namówić do powrotu, ich i... kogo tam chcesz — dodał, a ja zrozumiałam, że ma na myśli Gryfonów.

— Draco, co się dzieje? — nie bacząc na nic, pogładziłam go dłonią po policzku, sama zdziwiona swoją śmiałością.

Przechylił głowę do mojej dłoni, pochwycił ją swoją i pocałował.

— Cass, będzie niebezpiecznie, po prostu — spuścił wzrok.

— Dobrze Draco, postaram się wszystkich namówić, ale nie obiecuję, że się uda.

Pokiwał głową i odszedł szybko w kierunku swojego namiotu. Stałam przez moment analizując sytuację, a po chwili wracałam nadaremnie, szukając w tłumie Parkinsonów czy Weasley'ów.
Ochrypłe śpiewy niosły się ku nam w chłodnym powietrzu nocy, kiedy szliśmy oświetloną latarniami drogą przez las, a leprokonusy wciąż szybowały nad głowami, trajkocąc i wymachując lampkami. Kiedy w końcu dotarłam do namiotu, mama Pansy rozglądała się za mną. Pan Parkinson rozmawiał z ojcem Rona.

— Jest Jacobie, szła widocznie nieco za nami — powiedziała z ulgą Grace, odwracając się do mężczyzn.

— Och, to dobrze.

— No chodź Cassie, w tym tłumie nie trudno się zgubić.

— To prawda. Pani Parkinson?

— Tak?

— Czy moglibyśmy dziś wrócić do Londynu?

— Dziś? A skąd ten pośpiech? Wydaje Ci się, że nie jesteś zmęczona jak my wszyscy, ale to adrenalina kochanie, za moment wszyscy opadniemy z sił. — powiedziała z matczyną troską w głosie, gładząc mnie przy tym po głowie i poprawiając włosy.

— Nie, to nie to, po prostu... ja nigdy nie spałam poza domem, znaczy na kempingu i... — żadna lepsza wymówka nie wpadła mi do głowy.

— Och nie martw się kochanie, jesteś tu w zupełności bezpieczna. Poza tym, spójrz, jest już prawie druga w nocy, przed nami jakieś sześć godzin snu i na śniadanie wracamy do domu.

Zrezygnowana pokiwałam głową.

— Dobrze, a mogę tylko jeszcze na moment tu obok do Harry'ego na chwilkę zajrzeć?

— W porządku, ale na momencik, Irlandczycy będą długo świętować, uważaj, żeby Cię nie stratowali.

— Jasne, zaraz wracam.

Podbiegłam do namiotu Harry'ego, gdzie jak się okazało, nikomu nie chciało się spać i pan Weasley, spierał się z właśnie z jednym ze starszych synów o użycie łokci w grze i dopiero po chwili zauważono mnie stojącą w wejściu.

— Dobry wieczór panie Weasley.

Wszystkie osiem par oczu zwróciło się w moją stronę, Harry od razu podszedł do mnie.

— Dobry wieczór — odpowiedział zdziwiony moją obecnością mężczyzna.

— Panie Weasley, to Cassandra — powiedział Harry.

— Miło Cię poznać — dodał życzliwie pan Weasley— może usiądziesz z nami i napijesz się kakao?

— Bardzo dziękuję, ja tylko na momencik do Harry'ego — George zrobił zawiedzioną minę.

— W porządku — skinął głową, a Harry wyszedł ze mną przed namiot.

— Harry, nie mogę powiedzieć kto, ale ostrzegł mnie, że może być niebezpiecznie tej nocy i powinnam zabrać Parkinsonów do Londynu, jednak nie udało mi się ich namówić, chciałam Cię ostrzec, nie wiem, co może się stać, ale wolałam dać Ci znać.

— Zaraz, kto Cię uprzedził?

Kopałam butem w kępkę trawy ze spuszczoną głową.

— Malfoy?

— Harry, proszę... nieważne kto. Po prostu uważaj na siebie, bo pewnie nie planujesz namówić reszty do powrotu.

— Masz rację, damy sobie radę, ale Ty może zostań z nami?

— Spokojnie, przy Parkinsonach jestem bezpieczna.

Potter pokiwał głową i wrócił do namiotu, a ja do siebie.

— Och, cieszę się, że nie jestem na służbie — mruknął pan Parkinson sennym głosem, gdy wchodziłam do środka — Nie chciałbym być osobą, która teraz musi iść do Irlandczyków i powiedzieć im, żeby przestali świętować.

Poszłam do pokoju, Pansy już chyba spała, ale ja nie mogłam zasnąć, leżałam więc w łóżku po przeciwnej stronie pokoju co Pansy i wpatrywałam się w płócienny dach namiotu, obserwując błyski śmigających nad kempingiem krasnoludków i przypominając sobie wszystko, co miało dziś miejsce. Zdecydowanie był to wyjątkowy dzień, warty zachowania w pamięci na długo, ale słowa Draco nie dawały mi spokoju.
Zapadałam już w płytki sen, nie byłam pewna, czy już śnię, czy jednak śnię na jawie — uświadomiłam sobie tylko raptownie, że pan Parkinson krzyczy.

— Wstawać! Pansy... Cassie... wstawajcie, szybko, nie ma czasu!

Usiadłam gwałtownie, aż zakręciło mi się w głowie.

— Co się dzieje? — zapytałam.

Czułam, że odpowiedź znam aż za dobrze. Działo się coś niedobrego, przed czym ostrzegał Draco. Odgłosy dochodzące z kempingu były teraz inne: umilkły śpiewy, słychać było wrzaski i tupot wielu nóg. Pansy wstała z łóżka i sięgnęła po ubranie, ale pan Parkinson, który wciągnął dżinsy na spodnie od piżamy, powiedział niecierpliwie:

— Nie ma czasu, dziewczynki... bierzcie różdżki, szlafroki i wychodźcie... szybko!

Na szczęście zasnęłam tak, jak byłam ubrana, szybko więc łapiąc różdżkę, zrobiłam, co mi kazano i wybiegłam z namiotu a Pansy za mną.
W świetle kilku płonących jeszcze ognisk zobaczyłyśmy ludzi uciekających do lasu przed czymś, co sunęło za nimi poprzez pole namiotowe, przed czymś, co błyskało strumieniami światła i terkotało jak karabin maszynowy. Dobiegły nas głośne gwizdy, ryki śmiechu i pijackie wrzaski, a potem nagle wszystko oświetlił oślepiający zielony blask. Zbity tłum czarodziejów z wyciągniętymi przed siebie różdżkami maszerował powoli przez pole namiotowe. Wytężyłam wzrok... wyglądali, jakby nie mieli twarzy... a potem zdałam sobie sprawę, że byli zakapturzeni i zamaskowani. Wysoko ponad nami miotały się dziko w powietrzu cztery postacie. Sprawiało to takie wrażenie, jakby zamaskowani czarodzieje na dole byli lalkarzami, a te cztery postacie nad nimi marionetkami, poruszanymi niewidzialnymi sznurkami wychodzącymi z końców uniesionych w górę różdżek. Dwie z czterech postaci były bardzo małe. Do maszerującej grupy przyłączało się coraz więcej czarodziejów, ze śmiechem pokazujących sobie koziołkujące nad nimi postacie. Tłum rósł, przewracając napotkane po drodze namioty. Raz czy dwa dostrzegłam, że jeden z maszerujących wypala z różdżki w stronę jakiegoś namiotu. Niektóre zajęły się ogniem. Wrzaski narastały.
Lecące w powietrzu postacie oświetlił blask płonącego namiotu i rozpoznałam jedną z nich — pana Walkera, kierownika naszego kempingu. Trzy pozostałe wyglądały na jego żonę i dzieci. Jeden z czarodziejów przekręcił różdżką panią Walker głową w dół; koszula nocna jej opadła, ukazując obszerne, wełniane majtki; z tłumu dały się słyszeć gwizdy i szydercze okrzyki, gdy pani Walker usiłowała zakryć się koszulą w tej dość żałosnej pozycji.

— To jest chore — mruknęła Pansy, obserwując najmniejszego mugola, który zaczął wirować jak bąk, sześćdziesiąt stóp nad ziemią, a główka miotała mu się bezwładnie z boku na bok. — To jest naprawdę obrzydliwe...

Grace podbiegła do nas, naciągając płaszcz na nocną koszulę, a tuż za nią pojawił się pan Parkinson. W tym samym momencie z namiotu Harry'ego wybiegli Weasley'owie. Byli całkowicie ubrani, rękawy mieli podwinięte, a różdżki trzymali w pogotowiu.

— Pomożemy ministerstwu! — ryknął pan Weasley, przekrzykując zgiełk i podwijając rękawy, kiwnął na pana Parkinsona — a wy... do lasu... i trzymajcie się razem. Jak zrobimy tu porządek, przyjdziemy po was!

Grace pochyliła się do nas.

— Dziewczynki, biegnijcie z przyjaciółmi do lasu, ja wesprę ministerstwo, uważajcie na siebie.

— Mamo! — jęknęła Pansy.

— Bez dyskusji, nie ma czasu Pansy.

Czarodzieje z ministerstwa zbiegali się ze wszystkich stron. Tłum maszerujący pod rodziną Walkerów był coraz bliżej.

Schwyciłam oniemiałą nagle Pansy za rękę i pociągnęłam w stronę Harry'ego i reszty. Wszyscy pobiegliśmy do lasu, niestety tłum był ogromny i ktoś rozdzielił nasze dłonie, a moje nawoływanie zdało się na nic. Skryłam się za najbliższym drzewem, tracąc z pola widzenia wszystkie znajome twarze.

— Chodź — powiedział jeden z braci Rona, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc w głąb lasu. — Fred, trzymaj mocno Ginny!— krzyknął, trzymając mnie pewnie.

Dotarłszy niemal do samego końca lasu, obejrzeliśmy się. Tłum pod rodziną Walkerów urósł jeszcze bardziej; funkcjonariusze ministerstwa próbowali przedrzeć się do środka, ku zakapturzonym czarodziejom, ale mieli z tym duże trudności. Wyglądało na to, że boją się użyć zaklęć, które mogłyby sprawić, że Walkerowie pospadają na ziemię.
Kolorowe latarnie, oświetlające drogę na stadion, pogasły. Między drzewami migały ciemne postacie, słychać było płacz dzieci i przerażone okrzyki. Czułam, jak raz po raz popycha mnie ktoś z biegnących, ale twarzy nie mogłam dostrzec.

— Cassie, w porządku — George lekko uniósł moją dłoń — jesteś cała?

— T... tak, dzięki. Wiesz może gdzie Harry, Ron i Hermiona?

— Niestety straciłem ich z oczu, ale na pewno są bezpieczni.

Rozejrzałam się. Wydawało mi się, że jesteśmy niedaleko polany, na której byłam z Draco. Był tu widoczny nawet w ciemności prześwit, mniejsze zagęszczenie drzew i praktycznie zero połamanych gałęzi, które utrudniałyby chodzenie poza alejkami.
Ruszyliśmy dalej, a potem usłyszałam krzyk bólu. Przestraszona mocniej ścisnęłam dłoń George'a i wtuliłam się w niego, gdy przystanął. Objął mnie lekko, lecz szczelnie. Rozpoznałam głos Rona.

— Ron? Co się stało? — zapytał George.

— Fred, George to wy?

— Ron, gdzie jesteś? Och, co za bezmyślność... Lumos! — powiedziała Hermiona.

Skierowała wąski strumień światła ze swojej różdżki na trawę. Ron leżał na ziemi.

— Potknąłem się o korzeń — powiedział ze złością, wstając.

— Trudno się nie potknąć, jak się ma taki rozmiar stóp — rozległ się drwiący głos za naszymi plecami.

Zamarłam na dźwięk tego głosu. Blisko nas stał samotnie niczym niewzruszony Draco, oparty o drzewo, spojrzał na mnie, nadal zamkniętą w uścisku Georga. Fala gorąca rozlała się po mnie. Draco ręce miał założone na piersi, przez jego twarz przemknęła mieszanina emocji, której nie mogłam przeanalizować, wysunęłam się z objęć Georga i natychmiast puściłam go.
Ron odpowiedział Malfoy'owi tak, jak zapewne nigdy nie ośmieliłby się w obecności nikogo dorosłego.

— Co za język, Weasley — wycedził Draco, a jego blade oczy błysnęły w ciemności. — Lepiej szybko stąd zmykaj. Chyba nie chcesz, żeby ją złapali, co?

Wskazał głową na Hermione i w tym samym momencie z kempingu dobiegł nas potężny huk, jakby wybuchła bomba, a drzewa wokół oświetlił na chwilę zielony błysk.

— A niby co to ma znaczyć? — zapytała wojowniczo Hermiona.

— Granger, oni wyszukują mugoli — odrzekł spokojnym tonem Draco. — Chcesz pokazać w powietrzu swoje galoty? Bo jak chcesz, to trochę poczekaj... idą w tę stronę... będziemy mieli niezły ubaw.

— Hermiona jest czarownicą — warknął Harry.

— Jak uważasz, Potter — powiedział blondyn, uśmiechając się jadowicie. — Skoro sądzisz, że jej nie złapią, zostańcie tutaj i poczekajcie.

Teraz huknęło coś z drugiej strony lasu, ale tym razem jeszcze głośniej. Z otaczającej ciemności dobiegły okrzyki przerażenia.

Draco zacmokał cicho.

— Chodźcie, pójdziemy dalej — Powiedziała Hermiona.

Gdy wszyscy zaczęli się oddalać, ja podeszłam niepewnie do Draco.

— O tym mówiłeś, prawda?

Ślizgon milczał.

— Draco? Jesteś zły, przez to, co zobaczyłeś? Przecież to nie tak, po prostu, przestraszyłam się huku, to był odruch.

— Mam zupełnie inny odruch na widok Weasley'ów, wymiotny — zakpił.

Pokiwałam głową na boki.

— Może powinnam pójść z nimi — spojrzałam za Gryfonami i odwróciłam się w kierunku, w jaki odeszli.

Ślizgonka z wyboru 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz