3. Świstoklik

47 7 0
                                    

U Pansy w domu zaczynałam czuć się jak u siebie, jej rodzice byli bardzo sympatyczni, a ja zawsze traktowałam ich z szacunkiem i sympatią, za co oni odwdzięczali się tym samym. Uznałam, że mogę im powiedzieć, kim jestem tak naprawdę i poprosić o pomoc.

Gdy następnego ranka spotkaliśmy się wspólnie przy śniadaniu, opowiedziałam im o swojej matce i ojcu. Wiedziałam dobrze, że mimo iż Państwo Parkinson są oboje wychowankami domu Salazara Slytherina, to nigdy nie sympatyzowali z Voldemortem i byli całym sercem za Dumbledorem, dlatego też liczyłam, że skoro on uwierzył mojemu ojcu, to oni uwierzą mnie. Nie myliłam się, oboje przyjęli wiadomość bardzo dobrze, uwierzyli w to, co powiedziałam i cieszyli się razem ze mną, że mój ojciec jednak jest niewinny. Cieszyli się, że mam szanse poznać swoje prawdziwe korzenie.

— Dlatego też bardzo bym chciała, jak tylko ojcu uda się oczyścić swoje dobre imię, zmienić nazwisko na Black.


Bardzo dużo myślałam o tym podczas wakacji, wymieniłam też z ojcem kilka listów, gdzie sama jako pierwsza odpisałam do niego, nazywając go Tatą. Od tego czasu tak zaczął się podpisywać, co bardzo mnie cieszyło. Ojciec w każdym liście zapewniał mnie o tym, jak bardzo mnie kocha, jak byłam dla niego kotwicą, utrzymującą jego zdrowe zmysły z dala od Dementorów, gdy spędzał długie lata niesłusznie skazany w Azkabanie. Pisał też o mamie zaledwie kilka anegdot, ale nie dziwiło mnie to, w końcu tylu lat wspólnego życia w szkole i poza nią nie dało się streścić w kilku zdaniach spisanych na pergaminie. Tata obiecał mi, że dyrektor umożliwi nam spotkanie na dłuższą rozmowę w bezpiecznym miejscu zaraz na początku roku szkolnego, więc nie mogłam się już tego doczekać.

— W tej sytuacji nie będzie to skomplikowana procedura, Cassandro. Rozumiem, że dobrze to przemyślałaś? Nazwisko Black przyniesie Ci pewnie jak każdemu czarodziejowi więcej poważania, bo to znany, ceniony ród, jednak, jak każdy z nich ma i swoich... no cóż, może nie wrogów, ale grono osób, które mogą mieć urazę za dawne czasy albo i mimo oczyszczenia Twojego ojca, po prostu swoje odmienne, błędne zdanie.

— Tak Panie Jacobie, przemyślałam to i oczywiście ma Pan rację, ale w końcu to moja tożsamość, to dla mnie ważne, a poza tym... myślę, że z takimi sprawami zmaga się wielu, w końcu w każdej rodzinie może trafić się ktoś, kto zmieni pogląd na postrzeganie całego rodu i trzeba z tym żyć.

— Bardzo to dojrzałe i trafne, masz rację. Oczywiście mogę Ci załatwić odpowiednie druki potrzebne do ministerstwa, złożysz je osobiście bądź wyślesz sową i myślę, że to tyle, ważne by ojciec potwierdził, że jest Twoim biologicznym ojcem, potwierdzenie dwóch żyjących świadków i najważniejsze, oczyszczenie go z zarzutów, to wiele ułatwi.

— Jasne, mam nadzieję, że to nastąpi jak najszybciej.

— Dziewczyny, pakujcie się powoli, jutro o świcie wyjeżdżamy na mistrzostwa, a zaraz po nich będzie tylko dzień na zakupy szkolne.

— Jasne mamo, zaraz to ogarniemy, tylko zmniejszysz nam bagaże, bo Cassie jest ogromny.

— Hej, wcale nie taki wielki.

— Ta jasne — zaśmiała się Pansy.

— Oczywiście Pansy. Jacobie, zabrałeś może...

Nie słyszałam już, o co pytała Pani Parkinson, szłam z Pansy do jej pokoju, spakować ostatnie potrzebne mi na wyjazd rzeczy.
Mogłabym przysiąc, że dopiero co położyłam się spać, kiedy ktoś mną delikatnie potrząsnął.

— Cassandro czas już wstawać — szepnęła pani Parkinson, odchodząc od mojego łóżka, by obudzić Pansy.

Przetarłam dłońmi zaspane oczy. Na zewnątrz wciąż było ciemno. Pansy, wyrwana ze snu, mruknęła coś niewyraźnie. Ubrałyśmy się w milczeniu, zbyt otępiałe, by rozmawiać, a potem, ziewając i przeciągając się, zeszłyśmy na dół do kuchni. Pani Parkinson siedziała już w jadalni za zastawionym jedzeniem stołem, a jej mąż przeglądał wielkie, pergaminowe bilety. Na nasz widok uśmiechnął się szeroko.

— O jakże miło widzieć wasze wypoczęte twarze. Pewnie się wyspałyście, w końcu rozmowa do trzeciej nad ranem nie wykończyła was na tyle, byście dziś miały problem z pobudką, jak widzę.

Z wolna przeniosłam zmęczone jeszcze spojrzenie na przypatrującego mi się ojca przyjaciółki i uśmiechnęłam się uprzejmie.

— Tato — jęknęła Pansy, opierając zaspaną twarz o oparte na stole ręce, by podtrzymać ciążącą głowę — proszę, powiedz, że świstoklik jest gdzieś daleko i uda nam się przespać w samochodzie.

— Cóż, rozczaruję Cię kochanie, ale świstoklik jest na wzgórzu Perri, gdzie zimą zjeżdżałaś kiedyś na sankach — odrzekł Jacob, uśmiechając się do córki.

— Wspaniale — zamarudziła Pansy — Czyli idziemy piechotą — głowa teatralnie opadła jej w dół i oparła się o stół.

— Pansy, weź się w garść, spójrz na Cassie. Ona wygląda o niebo lepiej, a spała równie niewiele co Ty — powiedziała łagodnie pani Parkinson.

— Ta, ale to nie jej zasługa, pewnie użyła zaklęcia.

— Nie użyłam zaklęcia, przecież nie wolno nam czarować poza szkołą.

— Właśnie Pansy, ech, obudź się córeczko — Pani Parkinson skinęła dłonią i poratowała córkę zaklęciem, zapewne tym samym, którym ja poprawiałam swój nastrój w szkole, po nieprzespanych nocach, a które kiedyś zdradził mi Draco.
Spojrzała i na mnie, ale pokręciłam przecząco głową, nie czułam się aż tak kiepsko, jak Pansy, zapewne za sprawą endorfin. Bardzo byłam podniecona na samą myśl, tego, że niebawem zobaczę na własne oczy mistrzostwa świata w Quidditchu, a to, że przy okazji spotkam tam Draco, to tylko dodatkowy bonus.

— Dzięki mamo — powiedziała z ulgą Pansy, przysuwając sobie miskę owsianki.

Po śniadaniu wszyscy ubraliśmy się i ruszyliśmy w poszukiwaniu świstoklika.

— Panie Jacobie, wiadomo, jak wygląda ten świstoklik? — zapytałam zaciekawiona.

— Przede wszystkim nie może rzucać się w oczy — odrzekł pan Parkinson — wybieramy takie przedmioty, na które mugole nie zwrócą uwagi, a więc nie podniosą z ziemi i nie zaczną się nimi bawić. No wiesz, coś takiego, co uznają po prostu za śmieci.

— Tak, to już wiem, ale ten konkretny to, czym może być wiadomo?

— Myślę, że — zawiesił głos — jest tutaj — powiedział, wskazując, przedmiot leżący przed nim, po czym zawołał żonę i Pansy, które ledwie nadążały, za nami.

— Och Grace, czy musiałaś na drogę zakładać te szpilki, teraz wygodniej byłoby Ci... — jednak nie dokończył, widząc piorunujący wzrok żony.

Stłumiłam śmiech w odróżnieniu od Pansy, która zaśmiała się głośno nim podbiegła ostatnie kilka metrów, w swoich zielonych trampkach, by stanąć przy nas.

— Khem—odchrząknął — tak, więc oto nasz świstoklik, mamy jeszcze trzy minuty zapasu.

Świsnęło i obok nas elegancko lądując, znalazło się dwoje innych, nieznanych mi czarodziejów ze swoimi miotłami.

— Och witajcie — przywitała ich ciepło Pani Parkinson — dawno Cię nie widziałam Alice.

— Witaj Jerremi — Pan Parkinson przywitał mężczyznę.

Wszyscy zaczęli wymieniać uprzejmości. Pansy powiedziała mi, że to czarodzieje, którzy mieszkają przy innej ulicy, ale w tej samej dzielnicy, słabo ich zna, ale Jerremi pracował kiedyś z jej ojcem i czasami utrzymują kontakt, spotykają się podczas ważnych dla lokalnej społeczności okazji.

— A to kto? — spytała kobieta, spoglądając na mnie.

— Przyjaciółka Pansy ze szkoły, Cassandra — przedstawiła mnie Grace.

— Dzień dobry Państwu — uśmiechnęłam się pogodnie.

— Już czas — wtrącił szybko pan Jacob, patrząc na zegarek.


Z łatwością całą szóstką, zgromadziliśmy się wokół niego, żeby dotknąć pękniętej, ceramicznej doniczki, którą ten już trzymał w wyciągniętej ręce. Staliśmy tak w ciasnym kręgu, gdy na szczycie wzgórza powiał zimny wiatr. Nikt nic nie mówił.

— Trzy — mruknął pan Parkinson, wciąż wpatrując się w zegarek — dwa... jeden.

Zaledwie przebrzmiało „jeden", gdy poczułam, jakby w okolicach pępka coś mocno mnie szarpnęło do przodu. Znałam już to uczucie, nie była to moja pierwsza podróż świstoklikiem, jednak nie mogłabym powiedzieć, że była to moja ulubiona, czy chociażby preferowana forma przemieszczania się. Moje stopy oderwały się od ziemi, ramionami wyczuwałam obok siebie Pansy i Grace, a wszyscy pędziliśmy gdzieś pośród ryku wiatru i migających barwnych plam; mój palec wskazujący przywarł do doniczki, która zdawała się ciągnąć mnie naprzód jak potężny magnes, a potem uderzyłam stopami w coś twardego, Pansy wpadła na mnie, o mało nie zwalając mnie z nóg. Świstoklik rąbnął w ziemie tuż obok jej głowy, o dziwo nie rozpadł się na kawałki, jak mogłoby się wydawać przy upadku z takiej wysokości. Rozejrzałam się, dorośli stali pewnie na nogach, choć wiatr nadal targał im włosy i ubrania, wyglądali nienagannie, jak gdyby stali tu od dłuższej chwili, a nie dopiero co — spadli z nieba.

— Szósta dwanaście, ze wzgórza Perri — rozległ się głos gdzieś za moimi plecami.


Ślizgonka z wyboru 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz