To była moja wina. Mogłam odmówić mamie, gdy poprosiła, abym podrzuciła ją na chwilę do salonu. Tego dnia było zamknięte. Jakaś aktualizacja systemu komputera opiekującego się salonem jak Bo moją mereną oraz mną. Dostała na flepper informację o konieczności personalnej autoryzacji. Mogłam jakoś ubłagać ją, aby wtedy sobie odpuściła. Miałyśmy przecież tyle innych spraw na głowie. Ten komunikat nie był aż tak ważny. Nie musiała jechać tam od razu.
Nie pamiętałam nic oprócz przerażającego bólu. Jakby ktoś wyrwał mi serce i kroił tępym ostrzem na drobniusieńkie kawalątka. Bolało cholernie, jakbym miała umrzeć, konając w męczarniach serwowanych Yartegovi, choć pewnie do głosu dochodził mój egoizm, gdy umniejszałam jego męki, na piedestał wynosząc własne. Niemniej jednak w ułamkach sekund cały mój świat zawalił się z hukiem zbliżonym do odgłosu eksplozji, którego nigdy nie zapomnę. Xereb nie znał litości, on nie był łaskawcą.
Wiedziałam tylko, że od tamtej chwili jakoś funkcjonowałam z naciskiem na jakoś. Chyba spałam po zaaplikowanych mi medykamentach, ale to dopiero później, kiedy na miejsce dotarł doktor Leoshaygoto. Powoli zaczynałam wierzyć, że jedynym jego obowiązkiem jest stawianie się na każde mruknięcie Yurdana.
Żaden inny lekarz nie pojawiałby się tak szybko po każdym połączeniu, bo jak? Zostawiłby pacjenta w trakcie konsultacji? Spławiłby go, wypraszając z gabinetu? A może kazałby zespołowi medycznemu utrzymywać znieczulonego delikwenta pogrążonego w śpiączce farmaceutycznej przy życiu, wychodząc w trakcie ważnej operacji?
Wcześniej, zanim coś mi wstrzyknięto, bo nie współpracowałam kompletnie, krzyczałam, płakałam i wylewałam żale, a wraz z nimi słone potoki łez, błagając trzymającego mnie Neigriego, aby mnie puścił. Nazwałam go nawet bezdusznym łajdakiem, uderzając gdzie popadło, gdyż absolutnie nad sobą nie panowałam, a on cały czas więził mnie w swoich ramionach. Ponad wszystko chciałam gnać do matki, nie myśląc racjonalnie.
Kto by myślał w takiej chwili? W jednym momencie rozmawiałam z nią, śmiałam się i żartowałam, szykując uroczystość ślubną, a w drugim ona płonęła na moich oczach. Ogień strawił wszystko, każdy skrawek Anabelle Beauty.
Jakoś też funkcjonowałam w dniu symbolicznego pochówku. Tata nie powiedział więcej, a my topiliśmy w toni okolicznego jeziora grobowego pustą ternesse. Na pewno spoglądałam w górę, w złocisty okrąg zawieszony na nieboskłonie. Choć mieliśmy lato, aż tak gorące dni dotychczas się nie zdarzały. Jakby promienie słońca w ramach pociechy zsyłała nam nie tyle Iskra, co moja matka. Delikatny wietrzyk pieścił mą twarz w chwili, gdy topiliśmy ukochaną osobę, nawet jeśli jej szczątki nie wypełniały fizycznie ternessy.
Ternessa z wyglądu przypominała urnę, a wykonywano ją z gertyny, materiału dostępnego między innymi na Drionie, rodzimej planecie Gye. Dzięki jasnej barwie Ziemianom przywodziłaby na myśl najpewniej marmur. Dzban przeznaczony dla mej matki ozdobiono złotem i palladem, a także kosztownymi kamieniami, jakich próżno byłoby szukać na naszym globie. U góry był nieco węższy, a długa szyjka łączyła zwieńczenie z szerokim, półowalnym naczyniem sklepionym spod spodu.
Podobnie jak tata tego dnia nie nosiłam czerni. Kolorem żałobnym Drionczyków był niebieski zwykle utrzymywany w ciemnych tonacjach, więc idealnie na smutne okazje nadawały się wszelkie granaty. Mama zginęła w granatowej, eleganckiej sukience.
Ja ubrałam szafirową na ramiączkach, z głębokim dekoltem i odkrytymi plecami sięgającą nieznacznie przed kolana, gdyż dzień był iście upalny. Nie włożyłabym granatu, mając przed oczami sylwetkę rodzicielki. Mą głowę ochraniał duży, również szafirowy kapelusz osłaniający przed słońcem, a dłonie skrywały cieniuteńkie rękawiczki ciągnące się aż po łokcie.
CZYTASZ
Zamroczeni namiętnością [ZAKOŃCZONE]
Chick-LitVeronica marzy, aby zostać uznaną dekoratorką wnętrz. Każdy jej krok skierowany jest do celu tkwiącego na końcu ścieżki marzeń. Niemniej jednak nie rezygnuje ona z życia, korzystając z niego pełnymi garściami. Jeszcze nie ma pojęcia, że każda zaznan...