Rozdział 3 Pleonazm i archaizm. Część I

80 11 64
                                    

Gdy w wysokich zaroślach trafiam na gniazdo rudzików i mogę patrzeć, jak turkusowe skorupki pękają pod naporem nieporadnych dzióbków i nieopierzonych skrzydełek, gdy brodzę przez łąkę koniczyny albo kłując się w palec stalówką, próbując napisać słowo „maivoië" („wielka tęsknota") jednym znakiem – jestem sobą.

Gdy Żabie Oczko uczy mnie przycinania kolorowych szklanych płytek – jestem jej czeladniczką.

W wypełnionych zapachem inkaustu salach wykładowych – studentką.

Przy królu i królowej jestem ich poddaną, księżniczką, czasami córką.

Przy Anemonie, Oleandrze i Konwalii – małą siostrzyczką, nawet jeśli czasem oznacza to bycie pośmiewiskiem albo popychadłem.

Ale przy stojącej na mojej drodze barczystej, zakapturzonej postaci wiedziałam, że reprezentuję wszystkich wolnych, cywilizowanych elfów. Że nie bronię swojej dumy, a honoru całego naszego narodu. I że nie mogę zlekceważyć tego protekcjonalnego tonu, jakiego wobec mnie użyto. Nawet jeśli chodziło tylko o nazwanie mnie myszką.

– Mam na imię Kruszyna – odparłam z godnością.

Patrzyłam na Szakłaka, szczurzego księcia krwi, najstarszego z synów Tojada Mordownika, i czułam, że zaglądam w oczy samej śmierci. Szakłak był naprawdę rosłym mężczyzną. I zdążył podejść zdecydowanie zbyt blisko. Zadzieranie głowy tak wysoko aż boli, zwłaszcza gdy ma się szwy na gardle. Próbowałam przemówić stanowczo, ale bez niechęci. Wolałam również nie zakładać jego złej woli, nawet jeśli zagradzający mi przejście szczur uśmiechający się spod kaptura wyglądał jak ucieleśnienie niecnych intencji. Powiedziałam, jak się nazywam, na wszelki wypadek. Ostatecznie nas, dzieci Króla Ligustra II, szambelan nie przedstawiał.

Szakłak zsunął kaptur i przez chwilę przypatrywał mi się z jakby rozbawionym zaciekawieniem.

– Wiem, myszko – odpowiedział.

„Wiem, ale ignoruję"?

Zerknęłam dyskretnie najpierw w prawo, potem w lewo. Dotąd ceniłam, że zamkowe straże nie chodzą za mną krok w krok i że na każdym zakręcie nie wpadam na zbrojnych z pikami, a ci, którzy pilnują porządku, czynią to z poszanowaniem naszej prywatności i z odpowiedniego dystansu. Teraz żałowałam, że nie dostrzegam ani jednego elfiego wartownika. Staliśmy kilkanaście metrów od rotundy, jednopiętrowej ceglastej budowli przykrytej niemal płaskim cynowym dachem. W wąskich okienkach na parterze pobłyskiwały światła. Czy jeśli zawołam odpowiednio głośno, ktoś usłyszy mój krzyk? Pochodnie zapalone o tej porze mogły oznaczać, że strażnicy urządzili sobie własną, dużo radośniejszą wieczerzę. I czy na pewno nadal mieszkali tam właśnie oni? Musiałam rozegrać naszą rozmowę możliwie bezpiecznie, ale bez niedopuszczalnych ustępstw. A przede wszystkim nie zdradzić się drżeniem głosu.

– I nalegam, by tak się do mnie zwracać – dodałam na wszelki wypadek szybko i bezosobowo.

– Się pomyśli.

Sprytnie, pomyślałam z lekkim, bo przecież niechętnym podziwem. Powinnam już była zdać sobie sprawę, że w obecności Szakłaka muszę pilnować się jeszcze bardziej. Nie mogłam walczyć z nim teraz o przewagę. Na elfim dworze przynajmniej teoretycznie miałam ją ja. Na brukowanej alejce – niekoniecznie. Jeśli jednak to nasz gość, nie pora na strojenie minek i tupanie nogą. W takim momencie należało okazać, że próbuję mu zaufać. Że jestem gotowa traktować go z szacunkiem nie mniejszym niż ten, którego sama się domagam. Chociaż płynęliśmy po wzburzonych wodach najeżonych zdradliwymi skałami, musiałam na chwilę puścić ster i przekazać go w jego ręce:

– A jak ja mam mówić do waszmości? – spytałam.

– Hm...

Potarł dłonią podbródek. Starałam się nie zakładać, że był to gest pełen ostentacji czy że miał mi przypomnieć o jego pazurach.

Odtrutka na szczury Tom I Królewna wśród skorpionówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz