Rozdział 11 Marginalia. Część I

51 9 4
                                    

– Pamiętasz tę oswojoną wiwernę?

Królewna Konwalia podniosła znad haftu fiołkowe oczy, szukając mojego spojrzenia. Rozsiadła się na łóżku, postawiła przy sobie koszyk z kłębkami muliny, a na kolanach rozłożyła drewniany tamborek z rozpiętą na nim tkaniną.

– Która mało nie odgryzła Oleandrowi dłoni? Pamiętam.

Zauważyłam jakieś postępy w wyszywaniu słoneczników. Faktycznie Konwalii udało się całkiem przekonująco oddać kilka liści tak głęboko pogrążonych w cieniu, że aż granatowych. Ja również zdążyłam wyciągnąć swoje przybory hafciarskie. A ledwie zaczęty list do Żabiego Oczka pospiesznie schowałam do górnej szuflady. Konwalia przyszła i oświadczyła, że musi ze mną pogadać o czymś niezmiernie istotnym.

– Śmiał się, że będzie jak Walerian Jednoręki, który Królowi Popiołów musiał odebrać Perły Dni Minionych...

Teraz jednak, zamiast przejść do sedna, przywoływała jedną z najstraszniejszych historii z mojego dzieciństwa, wypadek, w którym przez swoją lekkomyślność Oleander mało nie został kaleką.

– Ale uważam, że to ona go sprowokowała – oświadczyła nagle Konwalia z nieoczekiwanym przekonaniem.

– Ona? – spytałam z lekkim roztargnieniem. – Wiwerna?

Brzmiało absurdalnie? Bynajmniej. A przynajmniej nie dla mnie. Oczy wiwerny mogą hipnotyzować swoje ofiary. Do dziś pamiętałam te złote ślepia o pionowych źrenicach. I lśniące jak obsydian łuski. Sama miałam przemożną ochotę ją pogłaskać. Ale uwierzyłam na słowo, gdy jej właścicielka powiedziała, że wszystkich innych Wężymordka ugryzie.

– Nie, ta dziewczyna... Jak jej tam było...

To zabawne, że imię wiwerny zapamiętałam przez tyle lat, ale wyleciało mi z głowy, która elfka przyniosła ją do nas.

Konwalia marszczyła brwi nad swoimi słonecznikami. Do końca wciąż było daleko.

– Jakoś tak dziwnie. Łysiczka? Nie... dłuższe... Kurka Wodna?

A teraz mnie olśniło.

– Gąska Tygrysia?

– O, no przecież. – Konwalia wydęła usta. – Gąska Tygrysia! Niech ją gęś kopnie! To było bezsprzecznie w jej stylu. Chodzić z wiwerną na ramieniu! Niebiosa...!

Trafiłam. A zdawało mi się, że poznałam to imię dopiero wczoraj, dzięki Kokoryczce, która jak zwykle ratowała mnie swoją wiedzą o mieszkańcach stolicy. Dziewczyna z moich wspomnień nie przedstawiła się. Weszła natomiast – owszem, z wiwerną rozmiarów tęgiego kota na ramieniu – nie niepokojona przez straże zamkowe do szklarni Krotona. I zażądała wyciągu z alrauny. Bo Wężymordka jest chora.

Byliśmy tam wtedy wszyscy – Pokrzywa, Oleander, Anemon, Konwalia i ja – bo na wyraźne polecenie jej wysokości Kroton próbował nauczyć nas przygotowywania kilku prostych odtrutek. Groszek i pomidory pięły się po tyczkach, prowizorycznie wstawioną ławę zajmowały tłuczki, moździerze, deski do krojenia, szczypce, nożyki i dwie aptekarskie wagi niezwykłej precyzji, a w powietrzu pachniało kwitnącymi pomarańczami. Bliźniacy mieli po trzynaście lat, Konwalia jedenaście, ja siedem. Kroton zaczął szukać w szufladzie, między fiolkami z zielonego szkła.

– Mogę jedynie zaproponować i podejźrzon...

– Nie pomogły – burknęła dziewczyna.

– Alrauna to bardzo rzadki korzeń. – Kroton rozłożył ręce. – Rzadki i niebezpieczny.

– A może Żabie Oczko ją ma? – zapytałam.

Twarz elfki jakby stężała. Zapadła cisza. Przerwał ją dopiero żałosny pisk małego gada. Wiedziałam już, że popełniłam błąd. Ale nie miałam pojęcia jaki. Pewnie nie powinnam sugerować, że Żabie Oczko trzyma u siebie jakieś groźne substancje... Ale czy samo hodowanie w stolicy stworzenia tak blisko spokrewnionego ze smokami było aby na pewno dozwolone?

Odtrutka na szczury Tom I Królewna wśród skorpionówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz