Prolog

1.2K 29 2
                                    


Zaczynam krzyczeć i kopać koc, pod którym jeszcze chwilę temu spałam. Czuję jak spadam z twardego łóżka i jęczę z bólu, gdy zderzam się z zimnymi kafelkami leżącymi na podłodze w całym pokoju. Pocieram skronie i mamroczę cicho przekleństwo. Już od czterech dni śni mi się ten sam sen. Ten sam koszmar, w którym jacyś uzbrojeni mężczyźni wpadają w nocy do mojego rodzinnego domu. Kiedy podnoszę się i siadam na swoje posłanie, znowu sobie przypominam tę jedną rzecz, o której tak bardzo pragnę zapomnieć. Moje nocne wizje to nie sny, to wspomnienia, które naprawdę miały miejsce, a ja nie umiem sobie z nimi poradzić.

Tamci ludzie naprawdę wyciągnęli mnie i moich rodziców z łóżek i wywlekli na dwór. Czuję się tak jakbym znów to przeżywała. Było mi wtedy bardzo zimno, był środek jesieni a ja miałam na sobie tylko w koszulkę i krótkie spodenki. Dwóch żołnierzy trzymało mnie mocno za ramiona i uderzyli mnie, czubkami swoich twardych butów w nogi tak bym uklękła przed ich dowódcą, który przystawił mi do gardła lufę swojego karabinu. Słyszałam głośne bicie swojego serca i czułam na twarzy okropny oddech ich kapitana. Kątem oka zauważyłam jego imię wyszyte na materiale jego szarego munduru, a właściwie kombinezonu, bo górna część jak i spodnie były połączone. Oddzielał je jedynie skórzany czarny pas. James. Tak brzmiało jego imię, które teraz przyprawia mnie o gęsią skórkę. Mężczyzna był wysoki na oko jakieś 180 cm wzrostu, a na jego twarzy widniała agresja i złość. Od prawego ucha aż do brody widniała duża blizna. Czułam jak jego brązowe oczy wywiercały we mnie dziurę. Bałam się jak cholera, ale nie chciałam pokazać tym ludziom, że się ich boję. Tata powtarzał mi żeby nie okazywać słabości, bo rząd to wykorzysta w najbardziej parszywy sposób. Wtedy nie rozumiałam do końca com miała na myśli, miałam tylko trzynaście lat, w tej chwili gdy skończyłam piętnasty rok życia, wiem co mój ojciec chciał mi przekazać. Gdy James przyglądał mi się jak bym była jakimś monstrum, ja odszukałam wzrokiem moją mamę Elizę i tatę Roberta, oboje byli trzymani przez żołnierzy. Mieli nie wzruszone spojrzenia i patrzyli prosto w oczy ludziom, którzy  trzymali ich w uściskach. Zrobiłam to samo i próbowałam wytrzymać zimne spojrzenie dowódcy. Po chwili milczenia James zapytał mnie chłodnym głosem jak się nazywam. Nie odpowiedziałam. Wolną ręką pociągną mnie za włosy, ledwo zdołałam nie krzyknąć z bólu. Powtórzył pytanie. Odpowiedziałam ,,Nicola'' przez zaciśnięte mocno szczęki. Zaśmiał mi się szyderczo w twarz i odsunął pistolet od mojej twarzy... strzelił dwa razy. Pierwsza kula trafiła moją mamę w serce, druga mojego tatę pomiędzy oczy. Oboje opadli bezwładnie na twarz. Na ziemi było pełno krwi, ich krwi. Wstrząsnęły mną dreszcze, a z oczu popłynęły mi łzy goryczy, nienawiści i strachu. Potem dostałam czymś w tył głowy.

Właśnie w tym momencie za każdym razem się budziłam, z pustką w sercu po stracie rodziny i swojego domu. Po wydarzeniach z tamtego wieczoru ludzie służący rządowi wywieźli mnie z miasta, w którym się wychowywałam. Nikt nie chciał mi powiedzieć gdzie jedziemy. Podczas podróży źle mnie traktowali. Bili mnie, szturchali, przeklinali na mnie. Byłam przerażona. Jak oni mogli tak po prostu zabić moich rodziców... przecież oni nic nie zrobili. Przez całe życie byli dobrymi ludźmi. Mama zajmowała się mną i domem, a tata sprzedawał warzywa i owoce na targu.

Jechaliśmy bardzo długo, było mi zimno, nie dali mi innych ubrań więc byłam w swojej pidżamie. Po głowie krążyły mi tysiące myśli. Zastanawiałam się co takiego ci ludzie ode mnie chcą. Ale tak naprawdę podejrzewałam o co im chodzi i o to się najbardziej martwiłam.

Dwa tygodnie temu w naszym miasteczku wybuchł pożar. Spłoną dom piekarza w, którym mieszkał z synkiem. Gdy ogień trawił marny dom, mężczyzny nie było w domu. Zostawił w nim małego chłopca. Prawie cała wioska przyszła pomóc ugasić pożar. Ja także tam byłam. Słyszałam płacz dziecka. Znałam go, nazywał się Bil, miał jasne włosy i zawsze roześmianą buzię. Serce mi pękało gdy słyszałam rozpacz w jego głosie. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami wbiegłam do budynku pełnego dymu i płomieni. Po chwili wyniosłam poparzonego chłopca, którym zajął się znajomy lekarz. Ludzie mi gratulowali, ojciec dziecka z płaczem dziękował za ocalenie synka, a moja matka powiedziała, że jest ze mnie dumna. Jednak radość wszystkich, mieszkańców szybko poszła w nie pamięć, gdy na placu pojawiła się straż pilnująca mieszkańców Chicago. Jeden z nich zapytał mnie z nieufnością czemu mnie nie poparzyło. Nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, ale on faktycznie miał rację. Wchodząc w płomienie miałam małą szanse na przeżycie, a ja nie byłam nawet troszkę osmalona. Było to dla mnie dziwne, dla tego mężczyzny najwyraźniej też, ale zanim zdołał się jeszcze odezwać moja mama zaczęła mnie prowadzić w stronę domu. Nie mówiliśmy już nic o tym co się stało. Ja jednak nie chciałam odpuścić. Ciekawiło mnie czemu wyszłam z tego bez choćby zadrapania. Późnym wieczorem, następnego dnia, gdy rodzice już spali, zaniosłam do swojego pokoju zapałki i zamknęłam swoją sypialnię na klucz. Nie byłam pewna czy dobrze robię, ale zapaliłam zapałkę drżącymi rękami i przybliżyłam płomień do nagiej skóry na nadgarstku. Nic. Nie oparzyłam się.

Ognisty wilkOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz