Ciotka wyszła z domu, jadąc do miasta odpowiednio wcześnie przed swoim koncertem. W niedziele śpiewała w Covent Garden Theatre; czasem nawet jechałam tam również i ja, by jej posłuchać. Dziś jednak rozumiała, że nie mam ochoty. Potrzebowałam ciszy, spokoju, samotności. Ona do tego zapowiedziała się, że wróci bardzo późno – po koncercie miała mieć bardzo ważne spotkanie z całą śmietanką artystyczną Londynu. Nie protestowałam – bardzo potrzebne jej było odstresowanie. Po prostu inne, niż mnie.
Gdy wróciłam ze Scotland Yardu, poczułam zmęczenie. Moje nogi same zaprowadziły mnie po schodach do mojej sypialni, a gdy upadłam ciężko na łóżko, zasnęłam bardzo szybko, bardzo głęboko i budząc się, gdy było już ciemno.
Trochę mnie to zaskoczyło – musiałam spać ponad cztery godziny, skoro zegar wskazywał ósmą wieczorem. Ciotka pewnie dopiero zaczynała koncert, a Susanne miała dziś dzień wolny – Juliet z kolei sprzątała coś w piwnicy, a więc ciszę przerywały tylko kroki naszego ogrodnika po chodniku w ogrodzie, które docierały do mnie przez otwarte okno. Nie powinni dziś pracować. Jest niedziela...
Usiadłam na łóżku, nieprzytomnie rozglądając się po pokoju. Co mam ze sobą zrobić? Nie mam na nic ochoty. Nawet na marnowanie czasu i patrzenie się w niebo. Na nic. Wstałam na nogi i powłóczyłam się dookoła, mając nadzieję, że w oko wpadnie mi coś, o czym może zapomniałam, albo nagle spłynie na mnie genialna idea.
Aż wtedy zobaczyłam Il diario, pożyczony od Sherlocka Holmesa. O nie. Powinnam była już dawno temu go przeczytać i mu go zwrócić... Z drugiej strony jednak, skoro się o niego nie domaga, mogę mieć nadzieję, że moje przetrzymanie nie jest jeszcze nietaktowne.
Wzięłam do ręki to, co uważałam za pamiętnik i otworzyłam na pierwszej stronie właściwego zapisu.
„Il 24 di giugno, 1476, La Serrenissima Repubblica di Venezia" – tak brzmiała data.
Pewna styczność z łaciną zasugerowała mi, że po włosku mogło to oznaczać czerwiec albo lipiec – tego nie mogłam nigdy zapamiętać. A długie rozwinięcie to najpewniej pełny tytuł ówczesnej Republiki Weneckiej... Niestety, kolejne zdania były już dla mnie nieodgadnione. Odnalazłam luźne kartki.
Miałam rację: tłumacz, ktokolwiek nim był, zapisał datę jako „24 czerwca, 1476, Republika Wenecji". A więc to tu. Zaczęłam czytać.
„(...)Na litość boską, dawno nikt mnie tak nie rozbawił!
-Słucham? O czym mówisz?
-Nie widzisz? Patrz! - powiedziała rozbawiona i zaafiszowana czymś niezrozumiałym Domenica i, chwytając mnie za ramiona, odwróciła mnie w kierunku jakiejś pary ludzi. Młodego, dobrze ubranego, całkiem wysokiego mężczyzny z nieogarniętą czupryną włosów i wystrojonej, drobnej panny. Chyba właśnie posłała go do diabła, bo ma zawiedziony, zawstydzony wzrok, którym odprowadził damę.
Podszedł do niego drugi mężczyzna, nieco wyższy, choć podobny z twarzy. Śmiali się i po chwili zginęli w tłumie. On był... przystojny. Naprawdę przystojny. Jego czupryna miała bardzo ciemny kolor, oczy mniej więcej w odcieniu złocistego miodu i łobuzerski uśmiech na twarzy o niezbyt silnych rysach. Wpadł mi do głowy dość niecny pomysł..."
Popatrzyłam z lekkim rozbawieniem na słowa sprzed prawie czterystu lat. Czy tak właśnie się poznali? Czy wtedy już wiedziała, że się z nim zakocha?
Zawsze intrygowało mnie to, jak wywrotne jest życie: w momentach przełomowych, na przykład takich, w których poznajemy kogoś, z kim później będziemy dzielić całą naszą przyszłość, jesteśmy tego tak nieświadomi. Nie mamy pojęcia, że w owej chwili zaczyna się właśnie nowy etap naszego życia...
CZYTASZ
[ACS] Podziemie ulicy Piekarskiej
FanficLondyn w XIX wieku to ideał przyszłości. Pierwsza na świecie podziemna linia kolejowa; żywy, rozwijający się przemysł; bogacący się kapitaliści. Wśród nich najniebezpieczniejszy Zakon, który od stuleci pragnie posiąść władzę nie tylko nad ludźmi, al...