18. Frye-day

274 19 1
                                    


Kilka dni później, (piątek)

To nic, że Jacob obiecał nam uważać na siebie - w jego mniemaniu znaczy to co najwyżej nie walczyć do krwi na śmierć i życie, natomiast cała reszta jego wyrafinowanych, elitarnych rozrywek jak najbardziej była dopuszczalna. Jego zdaniem, oczywiście. O ile Evie raczej się nie obawiał, mnie próbował okłamywać, że nie robił niczego głupiego. Próbowałam zinterpretować tę zależność, lecz irytowało mnie, że nie mogę być pewna, co nim kierowało, mogłam tylko przypuszczać. Do tego zaczął nosić przy sobie czarną, dość oryginalną drewnianą laskę, która wyglądała na profesjonalnie wykonaną, klasyczną i elegancką, a jednocześnie sprawiała wrażenie, że wcale nie służy do asekurowania przy chodzeniu. Jacob nie miał z tym problemu już następnego dnia po wypadku - a nosił ją ze sobą właściwie cały czas.

-Czy tobie naprawdę musi się stać poważna krzywda, byś się nauczył, że zdrowie to nie jest zabawka? - zapytałam wczoraj, kiedy zobaczyłam, że jego płaszcz, kaftan i koszula są całe w kurzu i pyle. O ile to nie nadzwyczajny przypadek, coś w Londynie wyleciało w powietrze, a on w tym uczestniczył.

-Czym jest poważna krzywda, histeryzująca panno Adler? - spytał mnie, otrzepując się z kurzu jak gdyby nigdy nic, a potem bez wahania wycierając rękawiczkę o mój koronkowy rękaw. Cofnęłam ramię, patrząc na niego ze złością, lecz jedyne, co mi odpowiedziało, to niezrozumiały, niewinny wzrok pięciolatka w ciele dwudziestotrzyletniego mężczyzny.

-Chcę, byś nie musiał się o tym przekonywać!

-Nie przekonam się.

-Jacob! Skąd możesz to wiedzieć? Nie jesteś zdrowy, tyle rzeczy może przez to pójść nie tak! Jaki z ciebie infantylny...

-Sir! -usłyszeliśmy za naszymi plecami cienki, dziecięcy głos. Odwróciliśmy się w stronę ciasnej alejki, która prowadziła od starej stacji Whitechapel w głąb dzielnicy i zobaczyliśmy tam małego chłopca, opatulonego starym, wytartym czerwonym szalikiem, ubranego w za dużą szarą kurtkę, noszącego na głowie za małą z kolei czapkę na ciemnych, wystrzępionych włosach. - wyczyszczę panu kapelusz. Za jednego szylinga.

-Nie, nie ma potrzeby - odpowiedział mu Jacob. Chłopiec spojrzał na niego smutno przez krótką chwilę, jakby nadzieja na jedyny posiłek dzisiaj, a może i w ostatnich dniach, rozprysła się niczym stłuczona szklanka. On jednak zdjął kapelusz z głowy i podał chłopcu. - proszę, weź go sobie.

Oczy chłopca gwałtownie zmieniły wyraz - teraz zabłyszczały tak, jakby z kolei ugaszona nadzieja nie dość, że wróciła do życia, to jeszcze się zwielokrotniła. Chwycił szybko kapelusz i założył go sobie na głowę, zrzucając z niej niedbale czapkę, jaką nosił dotychczas. Oboje zaśmialiśmy się na ten widok, a gdy chłopiec podniósł swoje niebieskie oczy z powrotem na nas, prawie całkowicie schowane pod głębokim cylindrem Jacoba, uklękłam naprzeciw niego, by być z nim na równi.

-Jak masz na imię? - spytałam.

-Tommy - odpowiedział bez wahania.

-Tommy. Jak ładnie. A gdzie mieszkasz?

Mrugnął swoimi długimi rzęsami i wskazał ręką jakiś budynek za sobą. Wychyliłam się, by na niego zerknąć i z przerażeniem uświadomiłam sobie, że był to jeden z domów, które najgorzej zniosły pożar kilka lat temu. Dach był w połowie zawalony, okna wybite, drzwi wisiały na jednym zawiasie, nie mówiąc o odrapanych ścianach, z których odpadał tynk. Co w takim razie działo się w środku?

W tym momencie z domu wybiegły dwie dziewczynki i dwóch chłopców, nieco starsi, niż Tommy.

-To twoje rodzeństwo, czyż nie? - zmusiłam się na uśmiech. Widziałam bowiem, jak obserwuje moją zdruzgotaną minę, na której ów uśmiech szybko rzednął.

[ACS] Podziemie ulicy PiekarskiejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz