Take a look round lively old London
Buzzing crowds we sweat and we revel
Red-cheeked shouts and songs
In the flicker of the gaslight (...)
London is fed upon the meat of the dead
They're one shallow inch below the town
Undeground
Leave them undeground*
~***~
Sherlock Holmes opuścił komisariat niedługo potem, by spotkać się ze wspomnianym panem Turnerem. Skoro odsłoniliśmy przed sobą wszystkie nasze karty (moje, tak właściwie, odsłonił on sam), poprosiłam o kontakt z jego strony, jeśli dowie się czegoś cennego.
Przez to kolejne godziny mijały mi bardzo powoli. Nie pomagała w tym smętna, dżdżysta pogoda - jedyna pozytywna rzecz w tle dzisiejszego dnia to fakt, że mogłam oglądać ten brzydki dzień pracując w ciepłym, dość przytulnym biurze. Mnóstwo ludzi w tym mieście marzy o takim komforcie.
Inspektor Lestrade jeszcze tylko dwie godziny pracował na komisariacie - potem został wezwany do sądu w sprawie Jamesa McCarthy'ego. Wtedy, kiedy już nikt mnie nie widział, moje podenerwowanie i niecierpliwość wyszły ze mnie na wierzch - te tiki nerwowe, o których mówił pan Holmes, obracanie w palcach wszystkiego, co miałam pod ręką, kręcenie się na swoim krześle... to robiło się absurdalne. Ale rezultat tej całej sprawy był dla mnie zbyt ważny.
Gdy tylko wybiła godzina czwarta, opuściłam komisariat w Scotland Yard. Ze smutkiem stwierdziłam, że wcale nie zrobiło się cieplej, a wręcz przeciwnie. Mimo to postanowiłam wrócić do domu na piechotę, a przynajmniej część tej drogi. Może zabiję trochę czasu w oczekiwaniu na wiadomości od pana Holmesa, które prawdopodobnie zostaną dostarczone bezpośrednio do mojego domu.
Kogo ja oszukuję. Wcale nie po to postanowiłam iść piechotą.
Naciągnęłam granatową, ciepłą pelerynę na ramiona, a kaptur założyłam na głowę; mała, bordowa, sprężynowa parasolka zwisała mi na sznureczku z nadgarstka. Było trochę po południu, ale grube chmury uniemożliwiały słońcu oświetlanie Londynu. Zrobiło się ponuro jakby już zmierzchało, bo zimne światło lamp gazowych tak naprawdę wcale nie rozjaśniało dróg. Niewielu ludzi było też dookoła. Jedynie pojedynczy żebracy, marznący na chłodnym, wilgotnym wietrze, od czasu do czasu przejeżdżała jakaś dorożka, śpieszące gdzieś gosposie domowe, osierocone dzieci...
Jedno z nich zatrzymało mnie, kiedy docierałam do mostu na Tamizie. Był to niski, mały chłopiec, ubrany w szarą, brudną, o wiele za dużą kurtkę, workowate, brązowe, poprzecierane spodnie; nie miał butów - stopy miał owinięte jakimiś szmatami. Cały właściwie wyglądał, jakby nie dano mu się umyć chyba nigdy. Patrzył na mnie jednak wielkimi, ciemnymi oczami, które pytały: czy masz coś do zjedzenia?
Przejrzałam się instynktownie dookoła, by upewnić się, że nie stoi za tym żaden Nędznik, lecz nie wyglądało na to. Wyciągnęłam do niego rękę, by pogłaskać go po brązowych, kręconych włosach, ale on skulił się gwałtownie, jak gdybym chciała go uderzyć. Przeraziło mnie to jeszcze bardziej - po chwili lekkiego zdumienia zabrałam rękę bardzo ostrożnie. Od razu poczułam oburzenie; to niesprawiedliwe, że życia takich dzieci są już skazane na porażkę i taką mizerię. I że nikomu w tym mieście nigdy nie chciało się z tym nic zrobić. Nic a nic.
-Nie bój się... - powiedziałam zmieszana, sięgając do kieszeni peleryny, by wyjąć kilka brzęczących monet. - proszę.
Chłopiec złapał je, jakby bał się, że zaraz się rozmyślę. Wtedy jednak podbiegł do niego drugi, nieco starszy chłopak, lecz bardzo podobnie ubrany. Zdawał się jedynie nieco mniej zmizerniały i odważniejszy. Odsunął niezbyt delikatnie młodszego chłopca do tyłu i podał mi coś. Jakąś kartkę.
CZYTASZ
[ACS] Podziemie ulicy Piekarskiej
Fiksi PenggemarLondyn w XIX wieku to ideał przyszłości. Pierwsza na świecie podziemna linia kolejowa; żywy, rozwijający się przemysł; bogacący się kapitaliści. Wśród nich najniebezpieczniejszy Zakon, który od stuleci pragnie posiąść władzę nie tylko nad ludźmi, al...