Sto sześćdziesiąt dziewięć

31 6 0
                                    

William

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

William

Dobra, no to mamy dwa dobre uczynki w jeden dzień, pomyślał William, wymownie spoglądając w jaśniejące niebo. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, jak zawsze, gdy nadchodził świt, a on znajdował się niebezpiecznie blisko powierzchni ziemi – a więc i miejsca, gdzie bardzo łatwo było mu zamienić się w kawałek pieczonego mięsa. Ha, jakby to powiedziała Layla, pewnie dramatyzował, ale jej łatwo było entuzjastycznie podchodzić do sytuacji, skoro co najwyżej działa się nieswojo, jednocześnie nie spalając się ani nawet nie czując bólu, kiedy promienie słoneczne muskały jej odsłoniętą skórę.

Odsunął się od okna, samą tylko siłą umysłu zasuwając ciężkie zasłony, które ktoś starannie dobrał jako wyposażenie salonu. Odrobinę mdliło go już od tej wyważonej mieszanki bieli i beżu, ale nie miał zbyt wielkiego wyboru, jak pozostać w domu. Przebywanie w jakimkolwiek cywilizowanym miejscu stanowiło zdecydowanie lepszą perspektywę niż pałętanie się po lesie, krycie w cieniach drzew albo schodzenie do podziemnych tuneli, które – notabene – w jakimś stopniu stały się jego domem, choć w ostatnim czasie wydawały się dziwniejsze i bardziej niepokojące niż zwykle.

William lekko zmarszczył brwi, po chwili jednak jego twarz wygładziła się, a na ustach zamajaczył cień sarkastycznego uśmieszku. O bogini, był beznadziejny! A już na pewno powinien się nad sobą użalać, bo od tego wszystkiego zaczynało przewracać mu się w głowie, czego idealnym dowodem był sam fakt, że obawiał się tuneli... Albo raczej panujących w nich ciemności. Cholera, czy słowa „wampir" i „strach przed ciemnością" w ogóle powinny się znaleźć w tym samym zdaniu, na dodatek występując niemal jedno za drugim? Chyba naprawdę zaczynał już tracić zmysły, ale bywały momenty, kiedy naprawdę tęsknił za czyimkolwiek towarzystwem – Layli, Kristin, Dylana, Diany. No dobrze, było jak było, a on w przeszłości zachowywał się jak kretyn, zwłaszcza kiedy wraz z dziewczynami zaczął podjudzać się przeciwko Lay, ale to jeszcze nie znaczyło, że nie potrafił czuć. Odkąd wylądowali w Mieście Nocy naprawdę coś czuł.

Znów zmarszczył brwi. No dobrze, zawsze coś tam czuł, ale to nie było to samo. Już nie targały nim gniew, nienawiść oraz żądza krwi, idąca w parze z pragnieniem czynienia rzeczy, które cywilizowany świat jednoznacznie określał jako złe. To było bardziej złożone, poza tym kiedy wracał pamięcią do tamtych dni, włoski na rękach i karku momentalnie stawały mu dęba. Nie był pewien, kiedy coś się w nich zmieniło, ale wiedział, że stało się to w samą porę i powinien być za to losowi wdzięczny – podobnie jak i za życie, jeśli w ogóle jego egzystencje oraz fakt, że musiał się zabić, by stać się tym, kim był teraz, można było określić mianem czegoś więcej niż trwania, oddychania, zaspokajania potrzeb...

To było takie dziwne. Nie myślał o tym, kiedy zdecydował się dołączyć do Zespołu Uderzeniowego, nie myślał również później, gdy Lawrence stracił na znaczeniu, a telepaci zaczęli podejmować decyzje. Pomyślał dopiero wiele tygodni po rozpadzie, na tej niewielkiej polanie w Forks, kiedy Layla klęczała przed Drake'm, upokorzona i pokonana, a każde z nich stanęło przed wyborem – odejść bądź zostać; dołączyć do niej lub do niego, lub... żyć na własny rachunek.

LOST IN THE TIME [KSIĘGA IV: PEŁNIA] (TOM 2/2)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz