Rano potrzebuję kilkudziesięciu dodatkowych minut, by się obudzić, i kolejnych kilkunastu, żeby dojść do siebie i wstać z łóżka. Idę powoli do łazienki, czując się jakby dzisiejszy dzień dział się dla mnie w zwolnionym tempie i wiem, że dopóki nie zrobię sobie kawy, nie dam rady funkcjonować.
Spod prysznica wyciąga mnie nieznośny dźwięk dzwonka do drzwi, owijam się moim szlafrokiem wyglądającym jak panda i idę otworzyć.
Tom trzyma w rękach dwie papierowe torby z zakupami, pomimo tego, że stoi w drzwiach mojego mieszkania, a nie Shakespeare Globe ma na sobie idealnie dopasowaną koszulę i spodnie.
– Nie masz nic przeciwko mojej wizycie? – pyta, opierając się o futrynę. – Uznałem, że przyda Ci się ktoś, kto zrobi Ci śniadanie i obiad.
– Przez dwa tygodnie? Patrząc na ilość zakupów jakie zrobiłeś.
– Obawiam się, że w piątek wylatuję, wiec mamy tylko sześć dni – odpowiada, uśmiechając się czarująco, gdy wpuszczam go do środka. Stawia zakupy na blacie w aneksie kuchennym i znów na mnie spogląda. – Wyciągnąłem Cię spod prysznica?
– Po czym poznałeś? – sarkam niezadowolonym tonem, a on podchodzi do mnie, łapie mnie w pasie i przyciąga do siebie.
– Więc wracaj tam, a ja uszykuje nam śniadanie ślicznotko.
Wspinam się na palce, by mógł mnie pocałować, owijam dłonie wokół jego szyi, kiedy jego zsuwają się w dół moich pleców. Mam ochotę zdjąć z siebie szlafrok i poczekać na jego reakcję, ale wiem doskonale, że nawet jeśli wziąłby mnie na stole, nie poczułam nic po wczorajszej dawce tabletek...
Odczuwanie przyjemności znika jako pierwsze, moja koleżanka nerwica zabiera ze sobą wszystko, co było we mnie dobre.
– Mam nadzieję, że zapamiętałeś jaką kawę lubię – mówię, odchodząc w stronę łazienki.
– Też nie jestem takim obserwatorem.
– Mam nadzieję. – Odwracam się jeszcze na chwilę, zanim zniknę za drwinami, czekam, aż na mnie spojrzy, rozwiązuje szlafrok, patrząc mu prosto w oczy i wychodzę, zanim zdąży zobaczyć, chociaż moje ramie.
Po wyjściu spod prysznica i wciągnięciu na siebie sukienki nie mogę mu odmówić, że się nie stara. Na moim malutkim, wiecznie zagraconym, okrągłym stoliku stoją talerze, sałatka z kurczakiem, jajecznica i bajgle. Przelał nawet kawę z papierowych kubeczków do moich porcelanowych, a pośrodku stały... kwiaty. Malutki bukiecik stokrotek, który sprawia, że moje serce wpada w palpitacje.
– Dziękuję – mówię trzęsącym się głosem. – Jesteś pierwszym mężczyzna, poza moim ojcem, który kupił mi kwiaty.
– Naprawdę? Nie lubisz ich dostawać?
– Lubię, ale zawsze na jakieś okazje wolałam wino, czekoladki, coś bardziej użytecznego.
– Więc będę Ci je kupował bez okazji. Nie miałem pojęcia, jakie lubisz.
– Stokrotki. I lilie, takie długie białe. I różę – wyliczam wszystkie gatunki, jakie mi się kojarzą, czując się jak idiotka. – W sumie nie znam się kompletnie na kwiatach.
Siadam na krześle i nie mogę przestać patrzeć na mały bukiet, to takie zwyczajne, takie naturalne i takie bezużyteczne. Kupować coś, co nie ma żadnego zastosowania poza wywołaniem uśmiechu, sięgam po nie i przykładam do nosa, pachną bardzo lekko. Jedyne kwiaty, jakie dostawałam to bukiety po premierze książek od ojca i bukiet ślubny, który pewnie dalej stoi zasuszony w moim starym mieszkaniu w Polsce.
CZYTASZ
may I feel? • T.H
FanfictionTrochę jak kot codziennie wybieram to samo miejsce z widokiem na park, grzeje się w ciepłe słońca, kawy i londyńskiej jesieni. Tu najłatwiej mi się skupić, siedząc samotnie w tłumie, gdy piszę kolejne szczęśliwe zakończenie. Dlatego, że szczęśliwe z...
