Rozdział 4

157 10 17
                                    

Feliks w pierwszym momencie nie wiedział co ma robić. Jednocześnie chciał ją zatrzymać, jak i pozwolić odejść. Dogonił ją i złapał za rękę. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały i mógł w końcu zobaczyć wyraz jej oczu. Panika oraz strach sprawiły, że zaczął się martwić.

– Odprowadzę cię – powiedział zdecydowanie, ale pokręciła głową.

– Nie trzeba. Poradzę sobie.

– Jest już dostatecznie późno. Nie powinnaś iść sama.

Nie posłuchała go. I tak do jej uszu docierało co czwarte słowo. W głowie co parę sekund pojawiała się ostrzegawcza lampka, święcąca na czerwono. Powinna być już dawno w domu. Oczami wyobraźni widziała już rozwścieczoną twarz ojca. Nawet słyszała jego obelgi, kierowane w jej stronę.

Nie czekając ani chwili dłużej, odwróciła się, ale Feliks nie pozwolił jej odejść. Złapał ją mocniej za rękę.

– Odprowadzę cię – naciskał, ale Linka była nieustępliwa.

– Mieszkam niedaleko. Poradzę sobie! Zresztą nie jestem ani bogata, ani specjalnie ładna, więc nikomu nie wpadnie nawet do głowy, żeby mnie napaść czy... coś w tym rodzaju.

Wymigiwała się jak mogła, ale chłopak był równie uparty co ona.

– Kalina, przecież nic ci złego nie zrobię. Zaufaj mi!

Szatynka pokręciła głową i gwałtowanie się odwróciła, wyrywając rękę z mocnego uścisku. Zanim się obejrzał, dziewczyna znikła w tłumie. Przeklął w duchu swój brak spostrzegawczości, po czym wrócił zrezygnowany do boksu i opadł ciężko na kanapę.

– Gdzie się podziała Kalina? – zapytał Mikołaj, który niespodziewanie pojawił się przy boksie razem z Majką.

Marker wzruszył ramionami.

– Musiała iść... To chyba coś pilnego.

Przyjaciółka dziewczyny podejrzewała, co mogło być powodem nagłego odejścia Linki, ale przygryzła tylko wargę. Doskonale wiedziała, że powinna milczeć.

Mieć ojca tyrana to naprawdę wstyd.

***

Szatynka z trudem wybiegła na klubu. W środku musiała torować sobie drogę łokciami, na szczęście na zewnątrz było pusto. Z jednej strony zadowolił ją ten fakt, z drugiej... nie bardzo jej się to podobało. Dodatkowym zmartwieniem była możliwość, że nie zdąży na ostatni autobus. Miała trzy minuty, żeby dobiec na przystanek. W innych okolicznościach pewnie wyśmiałaby samą siebie za taki pomysł, ale teraz to było zupełnie coś innego. Perspektywa bycia w domu chociaż o pięć minut wcześniej sprawiała, że w Kalinie zaczęła tlić się nadzieja.

Może są korki? A może musiał zostać dłużej i wróci później? Może już śpi?

Te i dziesiątki innych pytań zadawała sobie kilkanaście razy w ciągu trzyminutowego biegu. Pech chciał, że gdy wybiegała zza zakrętu, autobus właśnie z przystanku. Nie miała ani chwili do stracenia, więc przestała się użalać nad swoim i tak już przegranym losem, i zaczęła biec ile sił w nogach. Pobiegła do domu na skróty, między wysokimi krzakami, które złowieszcze szumiały w blasku wieczornych lamp. Jej serce biło w oszałamiającym tempie. Poziom adrenaliny we krwi wzrósł dwukrotnie, dzięki czemu otrzymała dodatkową siłę, żeby pokonać ponad sto schodów w ciągu niepełnej minuty. Na krótką chwilę zatrzymała się przed drzwiami do mieszkania i to wystarczyło, żeby usłyszała okropne krzyki dochodzącego zza nich. Skrzywiła się, wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły z łatwością, a krzyki zagubiły się pośród idealnej ciszy.

To be adored [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz