Rozdział 65

1.1K 112 33
                                        


   Zabije mnie... ona mnie zabije... Patrzyłem, jak pewniej chwyta swój miecz. Czas jakby zwolnił, gdy zaczęła go unosić, by zadać kolejny cios, tym razem śmiertelny... W mojej głowie rozbrzmiały słowa Belzebuba. Albo ci się uda... albo zginiesz... Tak. Rzeczywiście tak było.

    Moja moc wyrwała się ze mnie, tworząc niewielką wyrwę za moimi plecami. Na tyle małą bym mógł się w niej zmieścić. Zrobiłem krok w tył, wchodząc w nią i spowiła mnie ciemność. Zdążyłem jeszcze zobaczyć zaskoczone spojrzenie Layly.

   To było... straszne doświadczenie. Ciemność i zimno, a gdy nie było ze mną Belzebuba, czułem się... bezbronny. Jakbym wszedł do jaskini lwa. Jakby ta ciemność miała mnie połknąć, strawić, zniszczyć, rozerwać... ale powstrzymałem strach. Miałem swój cel. Widziałem go... Był blisko.

   Uderzenie serca później byłem tam. Powoli usunąłem się po pniu drzewa i skuliłem się w jego cieniu. Trzy metry... przeniosłem się zaledwie na odległość trzech metrów za jedno z drzew za plecami Layly. Dziękowałem bogom za to, że było stare i dość szerokie, a z drugiej strony ja byłem drobny.

   Nie zmieniało to faktu, że jeśli czegoś nie zrobię znajdzie mnie.

   Zasłoniłem dłonią usta, by zagłuszyć mój ciężki oddech. Wykrwawiałem się... Potrzebowałem pomocy... natychmiast. Ale... byłem sam. W tej chwili byłem boleśnie świadomy tego, że nie miałem na sobie pierścienia od Belzebuba. Zazwyczaj miałem go na palcu, ale zawsze zdejmuję go na noc. Po treningu zdjąłem go przed kąpielą i... już nie założyłem. Cholera... teraz przypłacę to życiem.

   Nie... Muszę coś zrobić. Belzebub... nauczył mnie wiele. Muszę tylko to sprytnie wykorzystać. Na początek... muszę się od niej oddalić... ale nie może mnie zauważyć. Ciemność jest moim sprzymierzeńcem. Latranie... muszę zgasić latarnie... Potrafię to zrobić... potrafię kontrolować ciemność...

   Przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie, co znajduje się za mną. W którym miejscu stoją... w jakiej odległości od siebie... i zacząłem zbierać w sobie moc. Posłałem ją w odpowiednich kierunkach i wzmocniłem. Oczami wyobraźni widziałem, jak nieprzenikniona czerń pokrywa jasne kryształy i odcina światło... Usłyszałem głos Layly... była wściekła i... zaskoczona.

   Otworzyłem oczy... a wokół panował mrok. Owszem w oddali latarnie nadal oświetlały ścieżkę, ale w promieniu kilkudziesięciu metrów panowała ciemność. Światło księżyca tylko gdzieniegdzie przebijało się przez gęste korony drzew. Mimo wszystko... na wszelki wypadek przywołałem odrobinę ciemności, by okryła mnie jak ciepły koc, po czym ostrożnie wstałem i oparłem się o pień drzewa.

   Layla panikowała. Nie wiedziała, gdzie mogę się znajdować. Nie była pewna, co potrafię ani co planuję. Posłałem odrobinę białej czystej magii do mojej rany. Tyle by nie stracić kontroli nad cieniami. Musiałem jednak choć odrobinę zatamować krwawienie.

   Zrobiłem kilka ostrożnych kroków w stronę kolejnego drzewa. Modliłem się, by śnieg nie skrzypiał pod moimi stopami. Na szczęście było go niewiele i był raczej puszysty i niezbity. Przynajmniej otoczenie działa na moją korzyść.

   Słyszałem jednak kroki Layly. Wygląda na to, że postanowiła być ostrożna i chwilowo skupiała się na ochronie przed potencjalnym atakiem. Dzięki temu spokojnie dotarłem do kolejnego drzewa tak, że dzieliło nas już co najmniej dziesięć metrów.

   Nadal wolałem nie usuwać moich cieni. Nie widziałem jednak, co powinienem dalej zrobić. Jeśli zacznę po prostu biec przed siebie, stracę kontrolę nad moją mocą. Te dziesięć metrów to już prawie moje maksimum. A gdy światło ponownie oświetli okolicę ścieżki Layla natychmiast dostrzeże ślady krwi i dogoni mnie, bo ma tę przewagę, że nie wykrwawia się jak zarzynane prosie.

Alexis IVWhere stories live. Discover now