Rozdział 59

1.2K 85 55
                                    

Asmodeusz

   Pamiętam bale, na które zabierał nas ojciec. Uwielbiałem je. Czułem się jak ryba w wodzie. Kobiety ustawiały się w kolejki, by móc ze mną zatańczyć. I nieważne jak długie nie byłyby bale i tak nie starczało nocy, by zatańczyć z wszystkimi chętnymi.

   Zawsze jednak w pierwszej kolejności tańczyłem z moją matką. To ona uczyła mnie pierwszych kroków w tańcu i nigdy nie byłem w stanie przewyższyć jej kunsztu.

   Nie widziałem jej już milenia. Ciekawe czy mój udział w powstaniu i ścisła współpraca z Lucyferem jakoś zaszkodziły jej karierze. Możliwe. Jestem jednak pewien, że nie dała o sobie zapomnieć. Ta kobieta została stworzona dla sceny.

   Może powinienem ją odwiedzić. Powrót syna marnotrawnego... to byłoby dobre. Pewnie dostałbym w pysk. O tak. Zdecydowanie bym dostał. Mimo wszystko... mógłbym wybrać się tam incognito. Do mojej matki już dawno musiały dotrzeć informacje o moim powrocie. Jednak... Amfiteatr jest ogromny. Może nie zauważy mnie wśród publiczności.

   Może zabiorę Dimitrija... jestem pewien, że nigdy jeszcze nie miał okazji zobaczyć baletu. Hmmm... przemyślę to.

   W każdym razie, mimo że powinienem śmigać teraz po sali balowej siedziałem w apartamencie Dimitrija i popijałem wino, które zajebałem z balu. W dodatku prosto z butelki. Jakże nisko upadłem.

   Co jednak miałem robić? Tutaj... nie mam już wielu przyjaciół. Anioły spoglądają na mnie z lękiem, ciekawością lub niechęcią. Nie z podziwem jak niegdyś.

   Kiedyś byłem im równy... teraz... w kontekście siły i pozycji jestem od nich lepszy... w kontekście moralnym uważają mnie za gorszego. Nie przeszkadza mi to. Nigdy nie przejmowałem się zdaniem innych. Zgrywałem dobrego chłopca, gdy rodzina tego ode mnie oczekiwała... ale to wszystko tylko dlatego, że granie go było banalnie łatwe.

   Teraz także mógłbym to zrobić. Posyłać piękne uśmiechy, zachowywać się jak prawdziwy dżentelmen... Mógłbym sprawić, że prawie wszyscy do końca tego wieczoru by mnie kochali. Chcieliby ze mną podyskutować. Zatańczyć. Tylko po co miałbym się starać.

   W młodości czerpałem garściami to, co Niebo miało mi do zaoferowania. Później to samo robiłem w Piekle i ludzkim świecie. Ostatecznie jednak wszystko jest... nudne. Pozbawione większego sensu. Czas płynie... i nic się nie zmienia.

   Podczas powstania było inaczej. Robiliśmy coś... większego. Coś... znaczącego. Nie wiedziałem, czy jutro będę jeszcze oddychał. Nie wiedziałem, czy przegramy, czy odniesiemy zwycięstwo. Robiliśmy coś, co miało mieć dalekosiężne istotne skutki... i przez czas wojny było wspaniale. Późniejszy okres niestabilności też był spoko. A później... ponownie ponura, nudna codzienność.

   Kiedyś kochałem taniec. Kochałem to uczucie, gdy trzymałem partnerkę w ramionach i prowadziłem ją przez salę w rytm pięknej muzyki.

   Później zaznałem żądzy krwi. Kochałem to uczucie siły na polu walki. Tę adrenalinę. Ten moment, gdy czułem na sobie ciepłą krew i nawet nie byłem w stanie powiedzieć czy to krew wroga, czy może moja. Byłem tancerzem na polu walki a uderzenia mieczy i krzyki rannych były moją muzyką.

   A teraz... pierwsze nie daje mi już przyjemności... drugie natomiast bez głębszej idei jest tylko bezmyślną rzezią, a nie jestem psychopatą, by zabijać bez powodu.

   Więc zostaje mi picie w samotności i nadzieja, że odnajdę jeszcze jakąś przyjemność w swoim życiu.

   Lucyfer ma swoją ideę. Żyje dla swojego ludu i spełnia się w swoich politycznych gierkach. Belzebub żyje dla swojej rodziny i przyjaciół. Niby taki z niego zimny drań, ale rdzeniem jego egzystencji jest pilnowanie Lucyfera i wychowywanie swojej córki. Nawet jego obecność tutaj... wspiera swojego przyjaciela, a jednocześnie tworzy lepszy świat dla swojego dziecka.

Alexis IVWhere stories live. Discover now