III

3.7K 195 14
                                    

Podjęłam decyzję. Musiałam tam iść.

Miałam cały dzień, by nacieszyć się tym, co posiadałam. Nastał drugi listopada zwany przeze mnie ostatnim dniem z rodziną. Jak co dzień z rana wyszłam z pokoju bardzo wcześnie. Nie spałam całą noc, ale mimo to nie byłam zmęczona, a raczej pełna energii. Chciałam móc jak najwięcej czerpać z tego dnia. Zjadłam śniadanie składające się z kanapki obłożonej zielonym ogórkiem i wędzoną rybą. Chwilę później do kuchni przyszedł tata. Jak zwykle co rano ucałował mnie w czoło na powitanie i niemal nie dostawał zawału ze zdumienia, kiedy zobaczył, że śniadanie dla niego było już gotowe. Ja je zrobiłam. Chciałam, by zapamiętał ten dzień jako najlepszy w jego życiu.

– Jesteś najlepszą córką, jakiej mógłbym pragnąć. – Roześmiał się, siadając do stołu. Ja również uśmiechnęłam się szeroko.

Mama i Gabriel jeszcze spali, kiedy po śniadaniu wychodziliśmy z domu. Panował półmrok. Światło lamp ulicznych niemal dorównywało wstawiającym promienia słońca. Powietrze było wilgotne i chłodne, a unosząca się mgła – gęsta, puszysta i idealnie biała. Idąc w stronę morza, rozwiewaliśmy ją swoimi powolnymi i delikatnymi ruchami. Nasz kuter stał zawsze w tym samym miejscu. Taki stary, lekko zardzewiały, ale pełen wspomnień z dzieciństwa i niezapomnianych historii.

Pamiętałam, jakby to było wczoraj. Pasją taty od zawsze było rybołówstwo. Miał to po swoim ojcu, a moim dziadku. To był jego kuter, który dostał jeszcze od swojego ojca. Po śmierci dziadka tata odziedziczył go na własność.

Miałam pięć lat, gdy zabrał nas na pierwszą wyprawę tym cudeńkiem. Było piękne lato. Słońce świeciło bardzo jasno, rozświetlało świat swymi ciepłymi promieniami. Mama miała na sobie błękitną sukienkę z czerwonym paskiem i ogromny, słomiany kapelusz, którego do dziś nie pozwalała mi przymierzyć. Spod kapelusza wystawały krótkie, czekoladowe loki. Była bardzo promienna. Czuła, że nasze życie się odmieni, że ryby dadzą nam wielkie pieniądze i dostatek. Jednak chwilę później nastąpiła reforma cenowa. Ryby i inne produkty stały się droższe, co sprawiło, że niewielką ilość osób było na nie stać. Tata w białej koszuli, od której odbijały się promienie słońca, czyniąc ją jeszcze bielszą, stał w najwyższym punkcie kutra niczym prawdziwy kapitan. Uśmiechał się szeroko. Z dumą patrzył w niebo, jakby chciał pokazać swojemu ojcu, że da radę udźwignąć tradycję rodzinną. Gabriel, niewiele wyższy ode mnie, biegł w stronę taty, ten podrzucił go wysoko do góry, a potem opuścił z powrotem na pokład. Jego długie, czarne włosy wchodziły mu w oczy rozwiane przez wiatr. Odtrącił je małymi dłońmi. Ja, mała, krucha, w czerwonej, długiej sukience, z rozpuszczonymi czarnymi włosami zerkałam zza burty na uderzające o brzeg fale.

– Tato, a zobaczymy delfiny? – zapytałam z nadzieją w głosie.

– Jasne, skarbie, i syreny też. – Ukucnął przy mnie.

– Syreny nie istnieją – oburzyłam się.

– Delfiny też nie istnieją. Wyginęły – powiedział przemądrzale Gabriel.

– Dziadek mi mówił, że istnieją! – krzyczałam na niego.

– Dzieci, nie kłóćcie się – przerwała nam mama.

Tata podszedł do kutra I zaczął grzebać coś przy nim. Zawsze w tym momencie odchodziłam na stoisko, ale tym razem stałam trochę dłużej i patrzyłam na niego.

– Coś się stało? – zapytał po chwili, podnosząc się z pochyłej pozycji.

– Nie, nic. – Uśmiechnęłam się i odwróciłam, przeszłam kilka kroków w stronę targowiska. Zatrzymałam się jednak i znów odwróciłam w jego stronę. On nadal patrzył na mnie z wielkim znakiem zapytania na twarzy. Podbiegłam do niego te kilka metrów i mocno go przytuliłam. Czułam wielką potrzebę, by to zrobić.

E38521Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz