XLV

1.5K 89 5
                                    

Rozalia, Maria, Klaudia, Barbara. Tak miały na imię dziewczyny z celi. Oczywiście byłam tam najmłodsza.


Rozalia została skazana na 3 lata więzienia za pobicie swojego pracodawcy. Facet znęcał się nad nią psychicznie, aż w końcu nie wytrzymała. Uderzyła go szklaną wazą. Była niewiele starsza ode mnie. Miała 24 lata. Zostało jej już tylko 3 miesiące kary.

Maria miała 40 lat i, podobnie jak ja, skazana była za zabójstwo swojego męża. Również dostała 15 lat. Do odsiedzenia została jej już tylko połowa.

Klaudia miała 29 lat. Obie byłyśmy tu przez to, że nie pozwoliłyśmy sobie zrobić krzywdy. Pewnej nocy, gdy wracała z pracy, jej sąsiad napadł ją i usiłował zgwałcić. Dziewczyna uderzyła go parasolką w głowę, przez co doznał poważnych obrażeń głowy i kręgosłupa. Zostanie tu z nami jeszcze 3 lata. Na wolności zostawiła trójkę dzieci.

Dwudziestopięcioletnia Barbara była niemal umysłowo odcięta od świata. Znalazła się tu przez handel narkotykami, przy czym sama wpadła w nałóg, co doszczętnie zniszczyło jej psychikę. Potrafiła patrzeć w jeden punkt nawet cały dzień, miała halucynacje i napady agresji. Nikt nie chciał jej tego mówić, ale za kilka miesięcy miała zostać „usunięta” z ośrodka karnego. Nikt nie wiedział, co przez to można rozumieć.

- A Ty jak masz na imię? - zapytała na końcu Klaudia.
-Eulalia - pisnęłam cicho.

To wszytko mnie przytłaczało. Miałam dość. Myślałam, że wrócę już do domu, że będę szczęśliwa, że ten koszmar się skończy. Myliłam się. Wpadłam w jeszcze większe bagno. Na 15 pieprzonych lat. Nie zaznam spokoju, wolności ani nie spotkam rodziny przez ten czas. Czułam potworny ból. Nie powstrzymywałam się już od płaczu. Chciałam to z siebie wyrzucić. Tę złość, tę rozpacz.
- Młoda nie płacz - powiedziała siedząca obok mnie Maria, klepiąc mnie po plecach. - Niedługo pogodzisz się z tym i zleci szybciej, niż myślisz. - Machnęła ręką, wyciągając z kieszeni spodni paczkę papierosów. - Palisz? - zapytała, podając mi jednego.

Pokiwałam tylko głową na nie i znów zrozpaczona wybuchnęłam płaczem.
- Chcę do domu! - wykrzyknęłam głośno.
- Każda z nas chce - powiedziała cicho Rozalia, której głos był bardzo delikatny i kobiecy.

Zrozumiałam to. Każda z nich chce wrócić do swoich rodzin. Nie jestem tu sama. Nie jestem najważniejsza. One też cierpią. Postanowiłam, nigdy więcej nie okazywać swojej tęsknoty przy nich w taki sposób. To też je dołuje, a nie mają siły już nawet płakać. Otarłam szybko ręką łzy z twarzy.
- Skąd jesteś? - zapytała ponownie Rozalia.

Była bardzo kobieca. Miała delikatną twarz, szczupłe policzki, była drobna i posiadała piękne niebieskie oczy. Oczy Izaaka. Nie, jego oczy były przepiękne, nie dorównywały im te Rozalii. Nożownik też miał piękne oczy... To na pewno był Izaak. Był nożownikiem, którego zabiłam. Dziwię się sobie, że akurat wtedy nie poznałam go po tych pięknych oczach. Niegdyś podziwiałam je godzinami, a wtedy nie poznałam ich. Patrzył wprost na mnie właśnie nimi, zabijając Wiktorię bez żadnego zahamowania. Te oczy nie były piękne. Były złe. Przepełnione zgnilizną. On cały był zły. Zgniły od środka.

- Halo? - Pomachała mi ręką przed twarzą, a ja wyrwałam się z zamyślenia.
- Tak? - zapytałam cicho.
- Pytam, skąd jesteś? - powtórzyła powoli.
- Dolnopomorska - pisnęłam cicho.
- Gdzie to jest? - zapytała zdziwiona Maria.
- Pg.R2.K4. - wytłumaczyłam.
- Daleko bardzo. Wojna Cię tu przywiała? - zapytała Klaudia.
- Tak, byłam żołnierzem. - Spojrzałam na Barbarę, która ślepo patrzyła się w metalowe drzwi od samego początku mojego przyjścia. Po chwili znów skierowałam wzrok na nie wszystkie.
- I zabiłaś generała? - zapytała Maria. Potwierdzając to, co już wcześniej im mówiłam.
- Tak - Przytaknęłam cicho.
- Inaczej on zabiłby ciebie? - pytała dalej.
-Tak - znów cicho pisnęłam.
- Sukinsyny. - Wstała z łóżka, przeciągając się. - Zero sprawiedliwości na tym świecie - mruczała pod nosem.
- Mój syn ma dzisiaj urodziny. - Uśmiechnęła się szeroko Klaudia na rozluźnienie atmosfery.
- Ooo, ile już ma? - zapytała Maria ciekawsko.
- Sześć - nadal mówiła z uśmiechem.
- Reszta ile już ma? - dopytywała Rozalia.
- Ewa ma cztery lata, Zosia pięć, no i najstarszy Konrad ma sześć - wyliczała na palcach.

Mój ból nie mógł równać się z tym, co czuła tutaj ona. Po drugiej stronie zostawiła swoje dzieci, swój największy skarb i nie zobaczy ich przez kolejne 3 lata.
- Masz męża? - zapytałam tym razem ja nieśmiało.
- Mam - odpowiedziała szybko. - Ma na imię Bartosz. Wzięliśmy ślub, gdy miałam 17 lat - opowiadała podekscytowana.
- To mniej niż ja mam lat. - Uśmiechnęłam się krzywo i delikatnie, ale szczerze.

To tak jakbym wzięła ślub z Izaakiem. Nadal bolała mnie myśl i nim, każde wspomnienie. Mimo to bardzo cieszyłam się, że mu wtedy nie uległam, że nie łączyło mnie z nim nic więcej, że nie jestem z nim w ciąży. Nie wiem, co by wtedy było. Na pewno od razu zostawiłby mnie, nie interesując się swoim dzieckiem i mną. Mógłby pójść też prostszym sposobem. Kulka w łeb i po problemie.
- Halo, Pani Zamyślona? - Znów pokiwały mi ręką przed twarzą, a ja podniosłam głowę.
- Masz męża? - zapytała.

W tych czasach małżeństwa w młodym wieku to nic dziwnego. Z racji tego, że nie ma określonego wieku pełnoletności, młodzież robi wszytko, co im się podoba i co uważają za słuszne.
- Nie, nie mam. - Pokiwałam głową. Zaczęły debatować o swoich koleżankach, które też bardzo młodo wzięły ślub. Nie chciałam tego słuchać. Nie chciałam doświadczać niczego związanego z miłością partnerską. Nawet słuchać o niej.

Dziewczyny powoli wprowadzały mnie w ten okrutny świat, gdzie strażnicy mogli pobić cię za krzywe spojrzenie, skierowane w ich kierunku. Jedyne, co mnie pocieszało, to to, że było to więzienie tylko dla kobiet. Czułam się przez to o jeden procent bardziej bezpieczna, choć niektóre z nich swoim zachowaniem przypominały zwierzęta. Byłam tu smakowitym kąskiem. Widać było, że jestem nowa, ponieważ miałam jeszcze włosy.

Jedzenie dostawaliśmy dwa razy dziennie rankiem i po południu. Obiady nie były smaczne. Smakowały jak resztki z obiadów kogoś innego. Tęskniłam za obiadami w moim rodzinnym domu. Za rybą, pierogami, a nawet za zupą rybną.
Trzy razy w tygodniu można było wziąć prysznic. Łazienki były bardzo brudne, prysznice zagrzybione, a toalety zafajdane Bóg wie jakimi zanieczyszczeniami. Co miesiąc golili nam głowy, by oszczędzić na środkach czystości. Co jakiś czas w ciepłe dni mogłyśmy wyjść na ogrodzony plac, gdzie nigdy nic, a nic nie było tylko mur i beton. Czułam się tu strasznie. Żyłam w wiecznym strachu przed pobiciem, zgwałceniem lub samobójstwem. Średnio co tydzień wynosili kogoś w worku z powodu powieszenia, otrucia lub podjęcia żył. Gdy pierwszy raz Maria poprosiła strażników o wyjście po papierosy, wydawało mi się to dość dziwne. Na jakiej podstawie pozwolili jej opuścić cele, za co je kupi, bo przecież nie miałyśmy przy sobie żadnych pieniędzy i gdzie w ogóle je kupi. Nie było nawet mowy o wyjściu do sklepu. Dziewczyny oświeciły mnie, widząc moją pytającą minę. Maria kupowała paczki papierosów od różnych strażników, a walutą była ona sama. Bardzo mnie to przeraziło. Nigdy wcześniej nie byłam w tak strasznym miejscu. Chciałam się stąd wydostać, ale nie wiedziałam jak.

E38521Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz