Nie poszłam dzisiaj do szkoły. Tak ciężko było mi się podnieść z łóżka. Nie wzięłam tabetki. Wyrzuciłam ją do toalety i spuściłam. Nie ma jej.
Dzisiaj napisałam list. Pożegnalny? Nie, raczej nie. Napisałam go do mamy. Miałam przy tym nie płakać. Nie udało się. Tak na prawdę nie wiedziałam po co to pisze. I tak go nigdy nie zobaczy. Nie przeczyta go. Nigdy. Chociaż wyobrażałam sobie jak zostawiam jej go w kopercie, kładąc na stole. Wyjde rano, a gdy się obudzi mnie nie będzie, a ona go zobaczy. Przeczyta go. Jak ja wtedy miałabym wrócić z powrotem do domu? Po tym co tam by przeczytała. To by mnie dusiło. Umierałabym w środku ze strachu. Za dużo by wiedziała.
Za dużo. Za dużo. Za dużo. Za dużo.
Byłam dzisiaj sama w domu. Nie płakałam. Nie szlochałam. Nie ryczałam. Ja wyłam. Wyłam jak opętana. Wypowiadałam słowa. Przepraszałam wszystkich. Wszystkich. Uczucie beznadziejności, bezradności nie dawało mi żyć. Tak bardzo czuję się winna. Czułam i czuję. To jest przy mnie non stop. Nie mogę się uwolnić. NIE MOGĘ. Przepraszałam i prosiłam. Przepraszałam za siebie. Za moją beznadziejność. Za swoje użalanie. Za nienawiść do ludzi. Za swoje życie. Prosiłam o zabrania ode mnie tego cierpienia. Prosiłam o szczęście dla mojej rodziny. Prosiłam o śmierć dla mnie.