Ból nie jest lekiem 2

32 4 0
                                    

Obudziłem się z wrzaskiem. Rozbiegany wzrok powędrował od razu na szafkę nocną. Sięgnąłem drżącymi dłońmi do czarnej szuflady. Z trudem przesunąłem stertę drobiazgów. Wyciągnąłem to czego szukałem. Ostrożnie zwiesiłem nogi z krawędzi czarnego łóżka. Wszystko wokół było w tym kolorze. Czarna pościel, szafa, półki z książkami, nawet zasłony i rama okna, ściany niewiele jaśniejsze, bo ciemno-szare. Koło lampki nocnej, na szafeczce stał kubek z zimną herbatą i leżały tabletki na uspokojenie. Wstałem przygarbiony i wszedłem do łazienki. Nad umywalką wisiało prostokątne lustro. Spojrzałem w nie ze wstrętem. Nienawidzę swojego odbicia. Blady, chorobliwie chudy, z pokrążonymi oczami, okropne, skołtunione włosy. Nie rozumiem jak komukolwiek mogłoby się to spodobać. Popatrzyłem na trzymany kurczowo w dłoni przedmiot- srebrną żyletkę. Wziąłem głęboki oddech.

Zabolało. Za każdym razem to samo. Boli, boli, boli. I dobrze mi tak. Zasłużyłem sobie. Jestem żałosnym, słabym dzieciakiem. Lepiej by było gdybym rozpłynął się na zawsze w cień. Przynajmniej inni nie mieliby powodu do zmartwień, a tak ciągle tylko "Wszystko w porządku? Jak się czujesz?". Czuję się, kurna, wspaniale! Przeszedłem Tartar, omal nie udusiłem się w kadzi, prawie rozpłynąłem w cień, a gdy wygraliśmy wojnę nie mogę zmrużyć oka przez koszmary, w których giną wszystkie ważne dla mnie osoby. Tak, tak jest spoko, wszystko miodzio. Nie ma się co przejmować.

Obraz rozmazał mi się na moment przed oczami. Zaraz potem poczułem gorące łzy. Ciach. Za głupie zadużenie w Percy'm. Ciach. Za śmierć Bianki. Ciach. Za Gaję i jej durną wojnę. Ciach. Za bezradność. Ciach. Za koszmary. Ciach. Za to jakim jestem mazgajem.

Odłożyłem ostrze na zakrwawioną umywalkę. Odkręciłem wodę i opłukałem nacięcia. Piekło. To dobrze. Niech cierpię. Należy mi się. Westchnąłem ciężko odchylając głowę do tyłu. Czemu jestem takim tchórzem?

Wróciłem do sypialni. Z szuflady wyjąłem flakonik nektaru. Upiłem łyk. Płytrze rany zniknęły od razu. Ból pozostał. Nikt kto nie wiedział, a nie było osoby, która wiedziała, nie zorientowałby się co robię. O to chodziło. Miałem gotową wymówkę na wszystko. Blizny na rękach- od ćwiczeń, długi rękaw w słoneczne dni- kłopoty z krąrzeniem, nieobecność na posiłkach- brak apetytu, unikanie wspólnych ognisk- zmęczenie.

Zerknąłem przez okno. Niebo zasłaniały ponure, burzowe chmury. Wyjątkowo pozwolono im przepłynąć nad obozem co mnie nawet ucieszyło. Skutecznie zniechęcały do wyjścia gdziekolwiek. Runąłem na łóżko. Popatrzyłem na czarny sufit. Oczami wyobraźni widziałem jak wyciągają się z niego macki, oplatają mnie i ciągnął w ciemność. Przewróciłem się na bok podkujając nogi. Nie powinienem myśleć o takich rzeczach, ale to byłoby dobre rozwiązanie. Zniknąłbym i oszczędził wszystkim problemów.

Zakaszlałem. Zadługa, czarna koszulka służąca za piżamę podwinęła się do połowy brzucha. Szybko ją obiciągnąłem. Blizny i wychudzone ciało były ostatnim co chciałem widzieć.

Rozległ się gong wzywający na śniadanie. Drgnąłem, ale nie ruszyłem się z miejsca. Nie byłem pewny czy zdołałbym cokolwiek przełknąć. Nie w takim stanie. Zawsze niewiele jedłem, ale od powrotu z Tartaru prawie wcale. Zupełnie jakby te goszkie pestki nadal utrzymywały mnie przy życiu broniąc przed uduszeniem się w kadzi. Gdy biorę cokolwiek do ust mam wrażenie jakbym jadł papier ścierny. Wyjątkiem są owoce granatu, ale ich nietknęł już za żadne skarby.

Skuliłem się jeszcze bardziej. Było mi zimno, ale nie sięgnąłem po bluzę, ani nie nakryłem się kołdrą. Nektar zaczynał działać na głębrze rany. Na przedramionach czułem nieprzyjemne mrowienie i pieczenie. Ból trochę zelżał, ale nie całkowicie. Starałem się skupić na chłodzie. Uczynić z niego bodziec odrywający od rzeczywistości. Po części mi się udało.

Leżałem nieruchomo beznamiętnie wpatrując się w zamknięte drzwi do pokoju. Przez okno wpadało blade światło z zewnątrz nadając wrzechogarniającej czerni jeszcze więkrzą głębię.

W całym domku numer trzynaście nie stał ani jeden zbędny przedmiot. Gdy tylko postanowiłem w nim zamieszkać usunąłem niepotrzebne kurzołapki i ozdobniki. Tylko by mnie denerwowały. Wolałem proste wnętrza bez udziwnień. Łatwiej było utrzymać pożądek. Nie żebym jakoś bardzo sprzątał. Po prostu tak było lepiej i wygodniej.

Przewróciłem się na drugi bok. Nad łóżkiem wisiała pusta rama z kości, srebra i rubinów. Te trzy substancje stopione w jedną, spójną całość dawały niesamowity efekt. Trochę makabryczny zważywszy na to, że kości były prawdziwe, ale nadal piękny. Ojciec podarował mi ją po wojnie, czyli stosunkowo niedawno. Powiedział wtedy bym kiedyś, gdy znajdę coś wartego, umieścił to w tej ramie. Nie zrozumiałem po co. Nigdy nie znajdę nic co mogłoby być warte uwiecznienia. Chwile są ulotne, a w moim marnym żywocie nie ma nic godnego uwagi. Pogodziłem się z tym dawno temu. Mimo to prezent był ładny i stanowił jedyny ozdobnik jaki tolerowałem. Kamienie szlachetne połyskiwały, srebro nadawało powagi, kości ukazywały nieuchronność śmierci- przymioty Hadesa połączone w jedno. I ja, Nico di Angelo. Jaką rolę odgrywałem w tym diabelskim tańcu?

Archowum |ᴏʀɪɢɪɴᴀʟ sᴛᴏʀɪᴇs| ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz