Łasica [Prolog]

11 1 1
                                    

Powóz jechał spokojnie leśną ścieżką. Drewniane, pomalowane na czarno koła turkotały i podskakiwały na nierównościach. Woźnica siedział na koźle skupiając się na drodze przed sobą. W mdłej, księżycowej poświacie korzenie i skalne odłamki ledwo można było dostrzec. Sprawy nie ułatwiały drzewa rzucające poszarpane cienie ograniczające i tak ubogi blask. Nie tylko woźnica wytężał wzrok. Sześciu jeźdźców otaczało powóz- dwóch z przodu, dwóch z tyłu i po jednym z każdego boku. Nosili płaszcze z kapturami teraz nie naciągniętymi na głowy. Ich krótkie włosy falowały lekko drażnione chłodnym powiewem. Ledwo dostrzegalne wybrzuszenia materiału ukrywały broń. Majestatyczne, kare konie uosabiały czystą siłę, szlachetność i dzikość pięknych zwierząt.

W niewielkich oknach, w drzwiach pojazdu wisiały zasunięte, ciemne zasłonki. Z zewnątrz drewniane ściany były granatowe, wewnątrz obite przyjemną w dotyku tkaniną. Jedną ze skórzanych kanap zajmował niski, drobny nastolatek. Czerwone, długie do brody włosy przytrzymywała inkrustowana spinka z niewielkim diamentem. W uszach tkwiły subtelne, złote kolczyki. Piękne, niebieskie kimono z pasem haftowanym w żółte i czerwone kwiaty podkreślało błękit oczu młodzieńca. Chłopak raz po raz oblizywał usta, poprawiał włosy lub nerwowo miętosił rękawy. Jako wnuk lorda feudalnego był w podróży bardziej narażony na atak złodziei, bandytów i wszelkiej maści obszarpańców wyjętych z pod prawa. Wiele osób chętnie wykorzystałoby go jako kartę przetargową lub zakładnika. Zdawał sobie z tego sprawę co dodatkowo nie ułatwiało zachowania spokoju.

Z zewnątrz dopiegł dziwny dźwięk, jakby trzask łamanego z ogromną siłą drzewa. Szarpnęło i powóz zatrzymał się gwałtownie. Przytłumiony głos dowódcy wykrzyknął jakąś komendę. Młody szlachcic wstrzymał oddech. Przeczuwał najgorsze, a szczęk metalu o metal tylko go w tym utwierdził.

Zza szerokiego pasa wyciągnął sztylet z ozdobną rączką. Ostrze było krótkie, najwyżej dziesięcio-centymetrowe. Usłyszał jęk i rżenie konia. Błagał w myślach aby strażnicy pokonali... z kimkolwiek walczyli. Powóz zatrząsł się od uderzenia. Z trudem ustał na nogach. Broń prawie wypadła mu z dłoni. Ścisnął rękojeść.

Zapadła nienaturalna cisza. Nagły brak dźwięków brzęczał w uszach. Nawet świerszcze zamarły jakby w oczekiwaniu. Przełknął z trudem ślinę i odetchnął głęboko. Niepewnie, krok za krokiem, zbliżył się do drzwi. Policzył w myślach do dziesięciu i odsunął powoli trochę zasłonki. Nie zobaczył nic po za nieregularną plamą. Szybkę obryzgała niezidentyfikowana substancja. Wolał nawet nie myśleć co to może być.

- Gdzie chłopak?- zapytał męski głos, który zdecydowanie nie należał do żadnego ze strażników. Czyli... Przegrali? Strach zaczął zaciskać pętlę wokół szyji młodzieńca.

Pewne kroki zbliżały się do pojazdu. Cofnął się na oślep szukając klamki za plecami. Znalazł ją i nacisną. Chłodne, nocne powietrze owiało jego plecy. Postąpił krok do tyłu, źle ocenił odległość i stracił równowagę. Wywalił się upuszczając sztylet, który zniknął gdzieś w trawie z przytłumionym brzękiem.

Siedział chwilę oszołomiony. W jego oczach dostrzegalna była narastająca panika. Oddech przyspieszał. Nie potrafił się poruszyć. Coś trzymało go w miejscu. Czuł się jak królik czekający aż drapieżnik zatopi kły w bezbronnym ciele i skróci tę mękę. Czekanie było najgorsze. Napięcie, każde uderzenie serca głośne jak gong, drżące mięśnie napięte do granic możliwości. Czekał. Bez ruchu. Pogrążony w niemym błaganiu o bodziec, który wyrwie umysł z letargu.

Skrzypnęły zawiasy. Przez otwarte na oścież drzwi widział jak drugie się uchylają. Widział jak w ciemności majaczy ludzka sylwetka, ktoś wchodzi do środka, rozgląda się. Sekunda za sekundą ciągnęły się jak wieczność. Wilgotna po niedawnym deszczu trawa pachniała świeżością.

Z trudem oderwał wzrok od powozu i spojrzał w bok szukając drogi ucieczki. Ledwo stłumił krzyk. Noga, od stopy do kolana, leżała ledwie trzy metry na lewo. Co tam się wydarzyło?- pomyślał coraz bardziej przestraszony. Wyglądała na odgryzioną lub może bardziej odciętą powyginaną piłą. Miała równą linię cięcia, ale postrzępione brzegi. Kończyna tonęła w kałuży krwi. Przeszedł go dreszcz obrzydzenia.

Ciemne, głębokie jak czarna dziura spojrzenie lustrowało chłopaka od góry do dołu. Człowiek w powozie postąpił krok do przodu. Tyle wystarczyło. Nastolatek zerwał się na równe nogi, odwrócił i gnany adrenaliną na oślep wbiegł w las. Długa szata plątała się między nogami i zaczepiała o gałęzie krzewów. Zōri* nie ułatwiały biegu. Potykał się i kilka razy prawie przewrócił. Nie słyszał pościgu, nie oglądał się przez ramię. Kim był ten człowiek? To on pokonał strażników? W pojedynkę? Jeśli tak... Był niebezpieczny i zdecydowanie nie miał dobrych zamiarów.

Drzewa zgęstniały. Coraz mniej światła przebijało się przez listowie. Chłopca piekły płuca i bolały nogi. Nie zwalniał. W pewnym momencie zorientował się, że od kilku sekund... może minut, nie zachaczył o nic nogą. Zatrzymał się i rozejrzał. Strzeliste, idealnie proste pnie stały w równych odstępach. Najniższe gałęzie, wysoko nad głową szlachcica splatały się z sąsiednimi tworząc gęstą sieć przypominającą katedralne sklepienie. Liście miały czarną jak skrzydło kruka barwę. Podłoże było nienaturalnie płaskie. Naga, twarda ziemia o rdzawym zabarwieniu bez ani pęknięcia czy bruzdy ciągnęła się po horyzont. Dobra widoczność wcale nie uspokajała. Okolica emanowała dziwnym niepokojem.

Niepewnie dotknął kory najbliższego drzewa. Lodowata, marmurowa powierzchnia podrażniła wrażliwą, mleczną skórę. Nigdy nie doznał czegoś podobnego. Delikatny dreszcz przeszył go na wskroś.

- Chcę porozmawiać.- czerwonowłosy odskoczył od drzewa rozglądając się nerwowo.

Przed nim pojawił się młody mężczyzna. Zmaterializował się jakby z eteru. Na pewno był starszy o kilka lat, ale przed dwódziestką. Długie, czarne włosy spiął w niski kucyk. Nosił płaszcz z długimi, szerokimi rękawami w czerwone chmury. Pod oczami widniały dwie, ni to zmarszczki, ni to blizny, linie ciągnące się aż do połowy policzków.

W pierwszym odruchu szlachcic chciał uciekać. Tyle, że... nie mógł. Zupełnie jak wcześniej stracił panowanie nad ciałem. Stopy zatonęły w niewidzialnym betonie, ręce związała ulotna lina.

- Kim jesteś?- wykrztusił przez zaciśnięte gardło.

- To teraz nieistotne. Musisz iść z nami.- pewny ton nie tolerował sprzeciwu.

- N-nie. Nie ufam Ci.- powiedział cicho.

- Kitsune, nie utrudniaj tego. Nie chcemy zrobić Ci krzywdy, ale jeśli będzie trzeba użyjemy siły.- nie zastanawiał się nawet skąd brunet zna jego imię. Wiedział, że to on zaatakował powóz. Nikt inny nie miał takiego spojrzenia.

- Czemu... Czemu ich zabiłeś?- zapytał z wyrzutem. Do oczu napłynęły mu łzy. Chciał... Nie... Musiał wiedzieć.

Nieznajomy nie odpowiedział. W prawdzie nie wykonał żadnego ruchu. Po chwili ciszy odezwał się wypranym z emocji głosem.

- Mam swoje powody.- młodszy prychnął cicho. Z jednej strony był potwornie przerażony, ale z drugiej odpowiedź nieco go rozbawiła. "Swoje powody"? Dobre sobie.

- To twoja wymówka? Tak usprawiedliwiasz każde morderstwo? Pomaga Ci to zasnąć w nocy? No błagam. Nie stać Cię na nic lepszego?- uśmiechnął się kpiąco, a po jego policzkach spłynęły pierwsze łzy.

Wyraz twarzy starszego pozostał beznamiętny, pusty, chłodny. Jak jakiś cholerny robot normalnie.

- Nie będę się przed tobą tłumaczył. Idziemy.- położył dłoń na ramieniu Kitsune.

Dziwaczny las zawirował. Obracał się, kurczył, powiększał i malał. Drzewa falowały rozmywając się w mgliste kształty. Podłoże pęczniało i pękało z głośnym hukiem. Odłamki ziemi rozpryskiwały się na wszystkie strony. W miejscach gdzie warstwa gruntu odpadła ziała pustka. Kitsune zgiął się w pół. Miał kolorowe plamki przed oczami, w ustach goszko-słodkawy posmak. A potem? Potem świat wrócił do normy, a młody szlachcic przekonał się, że wciąż siedzi na zimnej, mokrej trawie przed otwartymi drzwiami powozu i wpatruje się w czarne, głębokie oczy.

* Zōri (草履) - sandały plecione z płótna, skóry lub trawy. Zori mogą być bogato zdobione, mogą też nie mieć ozdób wcale. Noszą je zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Zori plecione z trawy z białymi paskami są najbardziej uroczystymi butami dla mężczyzn. Przypominają nieco buty "japonki".

Archowum |ᴏʀɪɢɪɴᴀʟ sᴛᴏʀɪᴇs| ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz