Ból nie jest lekiem

71 3 1
                                    

Nie pamiętam kiedy to się zaczęło

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Nie pamiętam kiedy to się zaczęło. Wydaje mi się, że minęły już wieki. Wojna, choć wydawała się wygraną nadal trwa. Przynajmniej w moim umyśle. Boję się zamknąć oczy. Nie mogę spać. Rano budzę się z krzykiem. Dręczą mnie koszmary. Niby to nic nadzwyczajnego. Herosi miewają potworne sny. Zazwyczaj prorocze. Moje są inne. Wyćwiczyłem umysł by blokował wszystkie wizje. Nigdy nic mi się nie śniło. Aż do teraz. Co noc powraca to samo...

Widzę umierających przyjaciół, którym mógłbym pomóc, ale nie mogę się ruszyć. Paraliżuje mnie strach. Słyszę szepty umarłych. Przepełnia je nienawiść. Wypominają mi błędy. Patrzę na śmierć Bianki. Chcę ją ocalić, lecz wiem, że nie zdołam. Krzyczę tylko by uciekała. To nic nie daje. Gigantyczna, metalowa stopa zaraz ją rozgniecie. Widzę jak się zbliża. Tuż przed tym jak zabija dziewczynę zamykam oczy. Potem zapada się ziemia, a ja spadam głębiej i głębiej. W wiecznej pustce panuje nieprzenikniona cisza. Spadam i spadam godzinami. Moje ciało jest bezwładne. Przed oczami miga mi całe życie. Głównie złe chwile. Te, w których byłem sam, zrospaczony, samotny, zżerany przez chęć zemsty i nieodwzajemnione, toksyczne uczucie. Kilka dobrych wspomnień przeplata falę goryczy. Czas gdy Bianka jeszcze żyła, kiedy Percy uratował nas przed mantikorą, spotkanie Hazel, wyprawa z Reyną i trenerem. Wszystkie mają goszko-słodki smak. I pojawia się jeszcze jedno. Trwa tylko ułamki sekund, a jednak to ono daje uczucie ciepła. Promienny uśmiech blondyna, jego błyszczące, błękitne oczy, w których iskrzą światełka szczęścia, drobne piegi pokrywające zadarty nos... Chciałbym tak patrzeć do końca życia. Czuję ból. Nie mogę złapać oddechu. Woda wdziera mi się do płuc. Szamoczę się, ale to na nic. Opadam coraz bliżej dna. Mam mroczki przed oczami. Wypuszczam ostatnie bąbelki powietrza. Kulki tlenu uciekają w górę, więc przynajmniej wiem gdzie ona jest. Dotykam plecami zimnego kamienia. Drobinki piasku wzniecone upadkiem zasłaniają mi całe pole widzenia. Ich brązowy tuman tworzy coś na kształt kokonu wokół mojej drobnej sylwetki. Na chwilę tracę przytomność. Odzyskuję ją w zupełnie innym miejscu. Czarna równina jak okiem sięgnąć. Potwory porykują w oddali. Rozglądam się w około. Odurzający odór zgnilizny i krwi. Moje śniadanie domaga się powrotu na światło dzienne lub raczej mroki Tartaru. Czuję pod stopami pulsującą energię. Śmierć. To miejsce jedzie śmiercią. Jest ona wszędzie niczym woda w oceanie. Przełkam z trudem ślinę. Zamykam oczy i liczę do dziesięciu by się uspokoić. To nie jest zwykła równina. Uśpiony bóg Tartarus; to jego ciało. Coś łapie mnie za kostkę. Oślizgła macka oplątuje mi nogi i tułów. Ściska tak mocno, że kości trzeszczą. "Nico! Jak mogłeś?!"- po krzyku następuje cisza.. Inna macka oplata korpus Willa. Syn Apollina patrzy z rozpaczą na mnie. Chce żebym mu pomógł. Jakoś nas uratował. "Ja..."- głos więźnie mi w gardle. Co mogę zrobić? Jestem bezsilny. Zupełnie jak dziecko. "To przez Ciebie oni nie żyją!"- krzyczy niebieskooki z rozpaczą- "Zabiłeś ich, potworze!" Tak, jestem potworem. Bezuczuciowym, nędznym potworem nie lepszym od psa. Zasługuję na śmierć. Patrzyłem na ich. Piper, Jason, Reyna, Leo, Frank, Annabeth, Percy i... Hazel. Cały obóz spłoną na moich oczach, a ja nie mogłem nawet drgnąć. Runęły mury Nowego Rzymu, nad zatoką Long Island unosiła się chmura ciemnego dymu. A ja? Stałem i patrzyłem. Bałem się. Oni wszyscy nie żyją, bo byłem zbyt słaby. Spuszczam głowę. Czarne kosmyki opadają na czoło. Nie mogę znieść wzroku chłopaka. Czuję jak ostre szpile przeszywają moje i tak złamane od dawna serce. Przebijają okruchy jakie jeszcze z niego zostały. Do moich uszu dochodzi nieprzyjemny chrzęst. Podnoszę głowę i zamieram w szoku. Opadam na kolana. "Nie, nie, nie, błagam nie..."- powtarzam bez końca. To nie prawda. Nie! On przecież nie może... Czuję na policzkach goszkie łzy. Spływają swobodnie aż do brody, z której powoli skapują na koszulkę. Chowam twarz w nagle wolnych dłoniach. Mogę oddychać, ale powietrze jest stęchłe i cuchnie metalem. Siedzę oparty o lodowatą ściankę sporego naczynia. Wewnątrz jest akurat tyle miejsca bym mógł podkulić nogi. Siedzę tam przez wieczność powoli znikając kawałek po kawałeczku. "Oni nie żyją przez ciebie."- szepczą głosem Gai ze wszystkich stron ściany-" Zabiłeś ich, dzieciaku. Tak się bałeś, że porzuciłeś przyjaciół? A może nigdy nimi nie byli? Mały, bezbronny, biedny synek Hadesa. Taki samotny..." Zaczynam wrzeszczeć. Pragnę zagłuszyć te głosy. Wwiercają się w czaszkę. Ranią myśli. To boli, boli, to tak okropnie boli... Ja już nie chcę. Proszę, nie... Nie dość wycierpiałem? Ile minie zanim koszmar wreszcie się skończy? Błagam... Dość.

Archowum |ᴏʀɪɢɪɴᴀʟ sᴛᴏʀɪᴇs| ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz