Stąpał za nią grobu cień
Wydrążał dziurę niedomówień
Wbijał okrutne szpile głodówki
Wydziobywał z oczu snu wędrówki
Promień znikąd przygrzał jej łopatki
Promień skrzętnie zebrał płatki
Promień, sam odtajając, cicho czekał trzy miesiące
Promień delikatnie związał oba końce
Odchodził cień mozolnie
Niezbyt bogobojnie
Ostawił na skórze blade szlaki
Nie latały nad nimi żadne ptaki
Świetlik przejął jej gryzące ostatki
Świetlik ukołysał do kołysanki
Świetlik przygarnął pokruszoną duszę
Świetlik pokochał, świetlik zniszczył suszę
Kładła się cieniem przeszłość
Skradała ją, kując światła złość
Snuła się korytarzami jej serca
Krzycząc „jestem do wzięcia!"
Płomyk odbudował na zgliszczach coś nowego
Co w końcu pokochać i chciało jego
Płomyka nie chciało jednak oszukiwać
Więc rozkazywało chwilę oczekiwać
Nie kłuła już tak bardzo róża cienista
Schowała się w trumnie, jak ta glizda
Pochowała się w spokoju głębokim
Nawiedzała jednakże pocałunkiem gorzko-słodkim
Ognik ogrzał wszelkie miejsca potrzebne
Ognik spopielał ciało urokiem skuszone
Ognik dłużej czekać nie mógł
Ognik wymagania wnet wzniósł
Zgubił się feniks we własnych uczuciach
Miał zamęt w umyśle po poprzednich życiach
Napawało go szczęściem to światełko
Wprowadzała w niepewność głośność zgiełku
Światełko zaś obietnic sobie życzyło
Światełko na odległość żyć nie potrafiło
Światełko o stabilności zawsze marzyło
Światełko się pustorękie czuło
Płomień wyrywał sobie włosy
Feniks uciekał i na szosy
Płomień cierpiał nieprzemiennie
Feniks szlochał też namiętnie
Płomień zdołał być udobruchany
Feniks ukoił i jego rany
Płomień poczuł większą pewność
Feniks lekkość bez wymawiania „miłość"
Trwali w tym tańcu bardzo kruchym
Na przemian drapiąc, lecz z uśmiechem
Oboje dziwnie podatni na sparzenia
Jednocześnie wrażliwi na zlodowacenia
Lecz wiecznie błogostan nie mógł trwać
W końcu któreś musiało upaść
Choć żadne tego wprawdzie nie pragnęło
To i tak katastrofy by nie odepchnęło
Choć wcześniej On płonął aż pod niebo
Choć Ona uwolniła się od gorączkowych mar
Nie mogło zadziałać na nich żadne placebo
Nie pomógłby żaden najzłudniejszy czar
Choć Ona uwięzić go chciała w swych ramionach
Choć On ukradkiem szukał odpowiedniej drogi
Śmierć już od dawna była po krwawych zbiorach
Z nad pola hen wysoko wzniosły się kruki
Dwa razy od siebie odchodzili kochankowie
Dwa razy wymieniali bolesne posłowie
Dwa razy każde z nich łzy straceńców roniło
Dwa razy przed niewidzialnym, nieistniejącym najeźdźcą mury swego serca broniło
Zgasł wiecznych gwiazd blask
Nie nastał po tym szybko brzask
Przywitała kwiaty lodowa pustynia
Szykując jedynie wieki odrętwienia
Więc gdy pęd świata w 130 kilometrach się objawia
Reklama prędkość Internetu niezmiennie wysławia
Dostosować się niechętnie trzeba
Inaczej czeka tylko na nich gleba
Kącik ust bezmyślnie unieść w górę
Zarzucić bezmiar pracy na głowę
Ukryć wszelkie rozterki po cichu
Zatopić je w bezdennym kielichu
Błądzą ich dwie dusze bez celu po Ziemi
Oboje w jakiś nowy, dziwny sposób niemi
Niezdolni do kłamania prosto we własne oczy
Zmuszeni ubierać uśmiechy na świata smyczy
Może globalne ocieplenie ich kiedyś dosięgnie
Lecz do tej pory będą to naczynia bezsenne
Domy, biurowce, szkoły to dla nich przytułki
Zmuszeni są płonąć bez życiodajnej podpałki
YOU ARE READING
Pseudowiersze
PoetryRandomowa poezja. Tfu, pseudopoezja. Jakieś dziwne przemyślenia, niekoniecznie w formie "normalnych" wierszy. Zalecane czytanie bez oczekiwań. Dodam, iż początkowe będą trochę inne (pewnie gorsze), potem jest lepiej.