Był tu. Na prawdę tu był. Stał w drzwiach z włosami sterczącymi w każdą inną stronę i policzkami zaróżowionymi od biegu. Pędził prosto z lotniska, by do mnie wrócić.
- Nie mogę w to uwierzyć. - zasłoniłam usta dłonią, kiwając głową.
- To uwierz, proszę... - zasapany spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Czułam, że w tym jednym słowie, w tym jednym "proszę" kryło się coś więcej. Była to forma przeprosin. Nawaliłem, spanikowałem, nie powinienem o to prosić, ale proszę. Wybacz mi.
- Wiesz, że nie potrafię się długo gniewać. - odpowiedziałam, czytając mu w myślach. Kąciki jego ust uniosły się ku górze. Tak niewielki gest spowodował tak wiele... Wraz z jego uśmiechem, uśmiechnął się cały mój świat. Dlatego, że to On, to On był całym moim życiem.- Ciooociu! - poczułam małe szczypanie na lewym ramieniu. Niezadowolona z tego, że nam przerwano, odwróciłam głowę do tyłu. Nagle znalazłam się w innym miejscu. Nie byłam już w swojej sypialni, w ogóle nie byłam w swoim domu. Czułam się skonfundowana tak nagłą zmianą sytuacji. - Wstawaj, musimy jechać!
- Thiago... - mruknęłam zaskoczona, widząc przed sobą chłopca. Rozejrzałam się dookoła, szybko łącząc fakty. Leżałam na kanapie w domu mojego brata, zajmowałam się Thiago podczas gdy oni odbierali poród. Tylko dlaczego jeszcze przed chwilą widziałam Neymara?
- Tak długo spałaś... - westchnął zasmucony. - Nudziło mi się.
I wszystko jasne. Podniosłam się na łokciu, zamykając twarz w dłoniach. Czy te sny nigdy nie przestaną mnie już nękać? Ile jeszcze mam trwać w takim chaosie i niepewności? Jak leczy się złamane serce? Tak dużo pytań, a żadnej odpowiedzi.Widząc, że Thiago mnie obserwuje, zebrałam się prędko do kupy. Powstrzymałam łzy cisnące mi się do oczu, przybrałam sztuczny uśmiech i sprawdziłam telefon. Spałam tak mocno, że nawet nie słyszałam połączeń od Leo. Gdy sprawdziłam skrzynkę odbiorczą, ujrzałam twarz maleńkiego, różowiutkiego dzidziusia.
- Twój braciszek już na Ciebie czeka. - pokazałam brunetowi telefon, biorąc głęboki oddech. Mimo, że z zazdrości i żałości pęka mi serce, nie mogę tego po sobie pokazać.*
- Wreszcie jesteście! - jak tylko podjechaliśmy pod szpital, Leo zbiegł po schodach i podszedł do nas uśmiechnięty od ucha do ucha. Był padnięty, widać to było na pierwszy rzut oka, jednak radość emanowała nim na wszystkie strony. - Anto i Mateo nie mogli się już was doczekać.
- Ale super! - Thiago nawet nie przywitał się z tatą tylko podekscytowany pobiegł w podskokach w kierunku budynku. Gdy odprowadziłam go wzrokiem, przytuliłam się do brata.
- Gratuluję, Lilo. - wydukałam wtulona w jego ramię.
- Dziękuję, siostrzyczko. Ty też się tego doczekasz, obiecuję Ci. - pocałował mnie w czoło i założył za ucho zabłąkany kosmyk moich ciemnych włosów. Nic mu na to nie odpowiedziałam, tylko uprzejmie się uśmiechnęłam. Nie chciałam psuć tego wielkiego dla niego dnia swoim narzekaniem i nieszczęściem. - Chciałabyś może...
- Nie. - przerwałam mu, zanim zdążył dokończyć swoją propozycję. - Przepraszam, ja chyba... Nie dam dzisiaj rady.
- Rozumiem, nic na siłę. Wszystko małymi krokami, pamiętaj. - uśmiechnął się do mnie zachęcająco, unosząc moją brodę do góry.Pożegnałam się z nim i wróciłam do swojego samochodu. Zanim odjechałam spod szpitala, zobaczyłam przed sobą obrazek, którego sama zapragnęłam być częścią. Dwójka zakochanych schodziła ostrożnie po schodach, kobieta niosła w rękach małe zawiniątko, a mężczyzna, dumny tatuś, przytulał ich do siebie, niosąc pod pachą wielkiego, pluszowego misia.
Ten moment, kiedy po stracie własnego dziecka i miłości życia, dostrzegasz parę na wzór tej dwójki: szczęśliwych, wzruszonych i nie widzących poza sobą świata... boli tak, jak gdyby ktoś żywcem wyrywał Ci serce.*
Wieczorem, około godziny dwudziestej, czekałam niecierpliwie w salonie na mamę i Luisa, wyglądając ich przez okno. Gdy wreszcie wjechali na podjazd i kilka minut później usłyszałam przekręcanie klucza w drzwiach, wstałam z kanapy i udałam się do przedpokoju.
- Zasiedzieliśmy się w szpitalu, Mateo to taki słodziutki bobas! - zawołała mama na powitanie, pozwalając Luisowi zdjąć sobie płaszcz.
- Liz... - Enrique dźgnął ją w bok, posyłając karcące spojrzenie, a ona natychmiast zatkała usta dłonią.
- Moje kochanie, przepraszam, nie chciałam... - podeszła do mnie z wyciągniętymi rękami, ale nie dałam jej okazji do przytulenia mnie. Zdenerwowana wyciągnęłam z kieszeni małe, białe opakowanie.
- Co to jest? - spytałam, podstawiając je pod jej nos. Mina natychmiast jej zrzedła i nie wiedziała co powiedzieć. - Antydepresanty? - uniosłam do góry brew.
- To nie jest mój wymysł, skarbie, rozmawialiśmy z twoim lekarzem i...
- Antydepresanty są na depresję, mamo! - podniosłam głos, czując, że wychodzę z siebie. - De-pre-sję! Ja nie mam depresji!
- Chodzi o to skarbie, że... Ten ciągły płacz, nieprzespane noce, koszmary, brak apetytu... to wszystko są objawy zaburzeń depresyjnych. - złapała mnie za dłonie, potrząsając nimi lekko.
- Nie chcieliśmy Ci mówić, bo wiedzieliśmy jak to przyjmiesz. - do dyskusji ostrożnie wtrącił się Luis. Stałam naprzeciw nich, kiwając z niedowierzaniem głową.
- Więc te rzekome witaminy, które mi wciskaliście... to było to? - westchnęłam, łapiąc się za głowę. - Boże, jak ja już mam dość tego życia... - minęłam ich, rzucając opakowanie tabletek na ziemię. Wcisnęłam na nogi buty, zabrałam z wieszaka kurtkę i skierowałam się do drzwi.
- Livia, gdzie ty idziesz?! - krzyknął za mną Enrique, kiedy wybiegłam już przed dom.
- Sama nie wiem. Muszę pobyć przez chwilę sama. - powiedziałam to bardziej do siebie, niż do niego. Szłam prosto, nie patrząc pod nogi, a w mojej głowie kotłowało się tysiące myśli. To dlatego dziś byłam taka rozdrażniona i w dużo gorszym nastroju? Bo przez narodziny Mateo nie udało im się wcisnąć mi tych prochów? - Dlaczego to wszystko musi być takie ciężkie? - stanęłam w miejscu, unosząc głowę w stronę ciemnego, zachmurzonego nieba. Nawet gwiazdy się ode mnie odwróciły. Wszyscy po kolei mnie zawodzą. Każdego dnia z osobna zastanawiam się czym też tak sobie zasłużyłam na te cierpienia, które mnie napotkały? Myślałam, że prowadzę zdrowe, szczęśliwe życie, a tymczasem sen w którym żyłam, pękł jak mydlana bańka. Wszystko posypało się jak domino.Tuż po prawej stronie drogi zauważyłam jakiś przemykający cień. Przez chwilę myślałam, że to tylko zabłąkany kot, jednak błysk fleszu zdradził kryjówkę dziennikarza.
- Czy wy, do cholery, nigdy nie dajecie sobie spokoju? - spytałam, krzyżując ręce na piersi i odwracając się na pięcie. Przyspieszyłam kroku, jednak usłyszałam, jak Ci palanci starają się bezszelestnie iść za mną. Nie mogłam pokazać im mojej słabości, choć bardzo tego chciałam. Nie mogłam zacząć płakać, tupać nogami i wykrzyczeć im w twarz co tak na prawdę o nich myślę, bo nazajutrz ujrzałby to cały świat.
Zaczęłam biec przed siebie, nie odwracając się ani na moment, dopóki nie ujrzałam przed sobą przystanka. Wskoczyłam w ostatniej chwili do miejskiego autobusu, zanim drzwi się zatrzasnęły. Zza szyby błysnęło jeszcze kilka zdjęć, ale teraz było mi już wszystko obojętne.*
Jak tylko wysiadłam w samym centrum Barcelony, przeklęłam pod nosem, widząc tych natrętów wysiadających z ciemnego samochodu zaparkowanego tuż obok przystanka. Zaczęłam przeciskać się między spacerującymi ludźmi, by jakoś ich zgubić. Między innymi dlatego nie chciałam ostatnio nawet myśleć o wychodzeniu z domu. Za każdym razem było to samo.
W połowie drogi do wyznaczonego przeze mnie celu, z nieba lunął nagły i ciężki deszcz, który był chyba moim wybawieniem. Dzięki niemu udało mi się umknąć tym natrętom.
Po pięciu minutach cała przemoczona pociągnęłam za drzwi kawiarni, wywołując odgłos niewielkiego dzwoneczka powieszonego u góry.
- Przepraszam, za dziesięć minut zamykamy! - usłyszałam zza lady głos właścicielki.
- Więc tyle musi mi wystarczyć. - podeszłam do niej i usiadłam na barowym krzesełku. Ines odwróciła się na dźwięk mojego głosu i zmierzyła mnie zdziwionym spojrzeniem.
- Ojejku, jak ty wyglądasz! - jęknęła. - Chodź na górę, musisz się wysuszyć! - pobiegła do drzwi wyjściowych i zamknęła je na klucz, gasząc światła, po czym chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do mieszkanka mieszczącego się nad kawiarnią, które wykupiła razem z tym lokalem. Opowiedziałam jej wszystko, co leżało mi na sercu. Że jestem już tym wszystkim dotkliwie przytłoczona. Że ogólnie mam dość. Że chcę wrócić do tego co było, lub umrzeć, bo nie chcę... nie potrafię już dłużej tak trwać.*
- Moja myszko, nawet nie wiesz jak się za tobą stęskniłam! - zawołała na mój widok Shakira, kiedy miesiąc później postawiłam swoją nogę na stadionie pierwszy raz od dłuższego czasu. Był to pomysł mojej terapeutki, postanowiła, że to pora na kolejny krok. Niedawno pojawiłam się nawet kilka razy w pracy, jednak nadal miewałam dni słabości. Szczególnie wieczory, kiedy zdejmowałam z twarzy maskę i kładłam się do łóżka bez udawania nikogo.
- Ja za tobą też. - uścisnęłam ją mocno. - Wybacz, ale nie będę wchodziła do pokoju pełnego szczęśliwych i podekscytowanych rodzin, tylko pójdę prosto na trybuny. - uśmiechnęłam się do niej przepraszająco.
- Jasne, rozumiem. Milan, może pójdziesz z ciocią? - blondynka ukucnęła przy synku, tłumacząc mu, że ona w tym czasie pożegna się z Gerardem. Nic więcej już nie usłyszałam, bo moją uwagę skupiło coś innego. A raczej... ktoś.
CZYTASZ
Tempting
FanfictionLeżeliśmy na dachu jednego z budynków, wpatrując się w gwiazdy migoczące na ciemnym niebie. Delikatny, ciepły powiew muskał nasze twarze. To byłaby piękna, beztroska noc, gdyby z ust przyjaciółki nie wydostało się jedno pytanie. - Gdybyś miała możli...